Mały rachunek sezonu
Na trociach w styczniu były zimowe upały, śniegu nie było, a całość bardziej przypominała zaawansowaną jesień niż miała cokolwiek wspólnego z zimą. Wyjazd był jednak całkiem udany z trzech fumdamentalnych względów – towarzystwo, ryby i okoliczności natury. Walory towarzyskie to podstawa. Od jakiegoś czasu nie ma z tym problemów. Na długodystansowe wyjazdy jeździmy w trójkę i choć łączy nas jedynie wędkarstwo stanowimy całkiem zgrane trio. Ryby tym razem też były łaskawe. Ja zaliczyłem fantastyczny, pełen emocji i co najważniejsze zakończony udanym lądowaniem, hol niespełna 70 centymetrowej troci. Wojtek dostał nieco mniejsze sreberko a tereny, przez które płynie duża część pomorskich rzek nie pozostawiają wątpliwości gdzie należy spędzić kilka pierwszych dni przyszłego roku. Trocie w styczniu traktuje nieco jak trening, jak rozgrzewkę przed tym, na co wyczekuję od ostatniego dnia sierpnia.
1 Luty, w powszechnym kalendarzu to dzień, jak co dzień. W moim natomiast dzień, co najmniej świąteczny. Dzień wolny od pracy, nie ustawowo, ale musowo. Pierwszy dzień polowania na pstrągi zawsze mam wcześniej przygotowany i zaplanowany. Kij odkurzony kilka razy, świeża żyłka nawinięta miesiąc wcześniej, przynęty i agrafki w pudełkach posegregowane z symetryczną starannością. Zaległy urlop zachowany specjalnie na tą okazję - cały tydzień od zmierzchu do świtu. I jak co roku wydłużające się odliczanie do końca stycznia. Sezonie nadejdź.
I nadszedł wraz z 20 stopniowym mrozem…. Mróz trzymał dokładnie tyle ile miałem urlopu. Próbowałem, mimo, iż próby pozbawione były sensu. Nie tak to sobie zaplanowałem. Ołowiana woda, skrzypiący śnieg i przenikliwy chłód. Było tak zimno, że sam z siebie żartowałem czy aby to, że byłem nad wodą nie było skutkiem zamarznięcia w głowie którejś komórki. Nie tylko głowa mi zamarzła. Łożysko oporowe w kołowrotku po kilku minutach odmówiło posłuszeństwa wyznaczając jednocześnie kres mojej cierpliwości. Byłem wściekły. Kilka dni później, by podnieść się na duchu posłużyłem się pstrągową protezą – tym nazywam łowienie tęczaków spod lodu. Kij z protezą – ważne, że jest frajda, duża frajda. Tęczowe potwory spod zamarzniętej tafli wpisały się na stałe w mój wędkarski kalendarz. Poza tym wędkarstwo internetowe, a jakże.... Prócz powszechnego, wędkarskiego cyberfermentu, jest w sieci trochę dobra, którym można załagodzić wędkarski głód.
Do września wędkarsko nie zajmowałem się niczym innym. Okres wiosenno-letni został zdominowany przez pstrąga potokowego. Założyłem filter na inne ryby, metody i praktyki, przeczytałem cały internet. Cały czas jednak do swojej wody miałem 300 km asfaltowej drogi. Kuło mocniej na wspomnienie o tym, że kiedyś żyłem niemal nad jej brzegiem, wtedy tego nie doceniałem. Jedyna tego zaleta to banał, że teraz doceniam to podwójnie – każde spotkanie z tą wodą było dla mnie kilkakroć bogatsze w przeżycia niż przed lat. Mój umysł otwierał się nad tą wodą by złapać i zabrać jak najwięcej chwil, które potem będzie mógł bez końca odtwarzać w takie wieczory jak ten. Taki mój wędkarski koniec świata – ucieleśnienie utopi. Jak nigdzie wracały tam do mnie słowa piosenki bliskiego mi zespołu - "mieć gdzieś jakiś własny ląd, choćby o te 10 godzin stąd..." Dość jednak tych duchowych uniesień. Niezaprzeczalnie dodatkowym jego walorem jest fakt, że można trafić tam piękną rybę. Taką, która później przez kilka dni rozpraszała mnie w pracy i taką, o której Żona musiała słuchać przez tydzień w domu. Paradoksalnie jednak też taką, która rodziła rozczarowanie, gdy dopadała mnie myśl, że nad brzegiem ciurka stanę znów najwcześniej za miesiąc.
Jak każdego sezonu, tak i tego były wycieczki z gatunku „w pogoni z centymetrami”. Na polskiej, pstrągowej mapie mamy coraz więcej łowisk specjalnych. Wielu wędkarzy omija je szerokim łukiem, bo to burdele, bo to profanacja, bo to nie wędkarstwo. Ja też nie lubię basenów z rybami, ale są w kraju łowiska, w których, wyłącznie, dlatego, że stały się specjalnymi, pływają jeszcze ryby. Dzięki licencjom znalazły się pieniądze na kontrole, zarybiania i na walkę z „krajową rzeczywistością”. Jednym z takich łowisk jest Łupawa. Tutaj pieniądze z licencji mnoży pasja kilku ludzi i dobra gospodarka. Przeżyłem tam kilka niezapomnianych dni, połowiłem jak rzadko kiedy i… momentami czułem to co czuje nad swoją, dziką wodą. Ten burdel, moi koledzy, jest po prostu piękny. I piękne jest to, że taki wędkarz jak ja, który czas na wędkowanie ma często rzadziej niż raz w miesiącu, może z takich miejsc korzystać i cieszyć się wędkarstwem na swój indywidualny sposób.
W okresie wakacyjnym trafiła się okazja spróbować „specjalnego” Sanu. Charakter rzeki zupełnie inny od tych, do którego przyzwyczaiły mnie moje cieki. Rzeka szeroko rozlana i tylko gdzieniegdzie jej silny nurt spowalniają głazy i kamienie. Krótko mówiąc: woda czytelna jak hieroglify kontra ja i Wojtek – para niedzielnych muszkarzy. Dobrą godzinę udaję, że wiem, co się tu dzieje i całą godzinę nic nie łowię. Drugą i trzecią też…. Ryby nie oczkują, nic nie widać. Martwa woda? Os San? Po obiedzie zmieniliśmy miejsce, woda jakby nieco zwolniła. Widać wiele oczek, widać całe ryby. Woda żyje. Ubierając śpiochy oczami wyobraźni widzę jak przerzucam kolejne pstrągi w różnych rozmiarach. Mija godzina, ryby dalej są wszędzie, oczkują metr ode mnie, wskakują mi do kieszeni , zbierają wszystko. Tylko mój suchar, jak święta krowa pływa po tafli nietknięty. Kontakt z rybami nawiązały dopiero mokre i nimfy. San pokazał tego dnia, że muszkarz to nie ten kto ma ładną wędkę, drogie śpiochy i śliczny podbierak. Wydłubaliśmy jakieś ryby, ale z wody zeszliśmy pokonani i to też było piękne, a porachunki do wyrównania są najlepszym pretekstem by wrócić tam jeszcze co najmniej raz. I tak sezon po sezonie - obiecanki… i byle tylko sił starczyło, aby w biegu dni i zajęć, wszystkie je konsekwentnie realizować.
Jesień w moim wydaniu miała stać pod znakiem wielkiej rzeki i wielkich sandaczy. Stała pod znakiem zmiany adresu. Cóż, historia lubi zataczać kręgi, dziś znów do swej rzeki mam rzut beretem. Zamiast więc grzebać w pudełkach, spaceruje jej brzegami obserwując pstrągowe gody, które swoim rozmachem pozwalają być spokojnym o jakość przyszłego sezonu.
tekst / foto Kamil Mazur
przeczytaj więcej o:
pstrągi na spinning
lipień na muchę
okonie z głębokiej wody
jak łowić na jerki
zobacz też:
woblery pstrągowe
przynęty na pstrąga
obrotówki