Spinning ultra light
Nie wiem skąd dotarła do mnie moda ultra light czyli lekkie spinningowanie? Gdy teraz o tym rozmyślam, to wydaje mi się, że ultralekkie łowienie było promowane w wędkarskiej prasie w latach 90-tych. Nad wodą spotykałem ludzi, którzy mieli coraz to cieńsze kijki i z powodzenim stosowali metodę ultra light. Więc reklama i kryptoreklama działały. Ale właścicielami owych cudownych sprzętów byli dorośli faceci, a ja miałem lat kilkanaście.
Jakoś głupio mi było wtedy po prostu podejść i zapytać o sprzęt, czy mogę pomacać, rzucić sobie i ściągnąć przynętę nie swoim zestawem. Kwieciste teksty w WW i WP jednak kołatały mi się po głowie. Autorzy zamieszczali super zdjęcia nowoczesnego sprzętu, małych woblerków i przyzwoitych ryb złowionych na owe wynalazki. Z perspektywy czasu, wydaje mi się, że owe teksty w prasie były być może sponsorowane? Takie kreowanie rynku na nowe produkty. Teoria spiskowa? A może ja przesadzam? Chociaż w tamtych czasach prasa była chyba w branży wędkarskiej najlepszym medium do tego typu działań marketingowych. Jakkolwiek było naprawdę, to mnie wyprano mózg. Zapragnąłem mieć superlekki sprzęt ultra light i łowić nim jak zawodowcy na mistrzostwach. Ale jako kilkunastoletni smarkacz nie mogłem mieć wszystkiego, z powodu zwykłego braku funduszy. Na szczęście miałem dwóch kolegów po kiju – tacy „synalkowie bogatego tatusia”, którzy jak chcieli mieć jakąś zabawkę, to ją dostawali. Dzięki nim właśnie miałem możliwość fizycznego zapoznania się z ultralightem. Często łowiliśmy razem. Nie powiem – zazdrościłem nie tylko zestawów, ale i pudełeczek wypchanych po brzegi cudeńkami (moje świeciły nie do końca pordzewiałymi blachami i paroma gumkami).
Metoda Ultra Light czyli najlżejsza odmiana spinningowania
Gdy po raz pierwszy wziąłem kij o gramaturze do 10 gramów, to zwariowałem. Lekkość, czułość i bardzo dalekie posyłanie małych przynęt. Nieprawdopodobne czucie wabika. Można było rozpoznać każde drgnięcie wobka, każde uderzenie o dna małego jiga. Do tego czasu łowiłem na kije 10-30g, które różniły się od siebie co najwyżej długością i akcją. Łowienie na ultralighta było dla mnie przez długi czas niestety niedostępne ze względów finansowych. Chodziłem jeszcze do podstawówki i większość kieszonkowego, tak czy siak, szła na akcesoria wędkarskie, a specjalistyczny sprzęt był wówczas diabelnie drogi. Pierwszy kontakt z delikatnym spinningiem wzbudził we mnie wielką „chęć posiadania”. Całą zimę ciułałem wszelkie możliwe pieniądze jakie może zarobić kilkunastoletni chłopak.
W końcu udało mi się uskładać na DAMa o wyrzucie maksymalnym w okolicach 15 gr. Lżejsze wędziska były jeszcze droższe, a ja przecież nie mogłem czekać, bo sezon się rozpoczynał. Pierwszy wyjazd nad Dunajec i masakra. Okonie przede wszystkim! Mimo że pozostała część zestawu (żyłka i kołowrotek), jak i przynęty były te same, których używałem dotychczas, to ryb było znacznie więcej. „Zaprzyjaźniłem się” z kijkiem bardzo szybko. Może dlatego, że w moim umyśle jeszcze przed jego zakupem był wspaniały, a może po prostu mi leżał? Przekonałem się, że lekki kij, to nie tylko większy komfort, ale także znacznie większe możliwości począwszy od zarzucenia i poprowadzenia przynęty, a na wykrywaniu brań kończąc. Emocje które towarzyszyły mi podczas holowania większych kleni, brzan, czy potokowców były po prostu z innego świata. Czułem się jak prawdziwy łowca okazów. Wędka wygięta aż po rękojeść, hamulec kołowrotka piszczy, ryby pluskają po powierzchni, aż w końcu zmęczone dają się wyjąć gołą ręką. No i ten hol… hol, który trwał nie kilka sekund, a kilka minut, przyjemnie ciągnących się niemal w nieskończoność.
Uwielbiam holować ryby (jak każdy wędkarz zresztą) i chyba to był główny powód tego, że zapałałem do lekkiego spinningu wielką miłością. Oprócz tego doszła jeszcze jedna przyjemność mile łechcąca moje ego. Koledzy ze „zwykłymi” spinningami dostawali ode mnie baty za każdym razem, jak tylko wyruszaliśmy nad wodę. Jako że nad Dunajcem spędzałem całe wakacje, to „zaraza ultralightowa” wzięła ich także. Naciągnęli swoich rodziców na nowe zabawki i nasze szanse się wyrównały. Najbardziej majętny kolega, którego ojciec też był wędkarzem, dostał nie jeden a dwa kije. Drugi z nich to był słynny DAM senso de luxe bodajże do 5 gramów. Przy nim mój Ultra light Light stał się znów toporną pałą. Nad wodą niemal błagałem go by pozwolił mi wykonać swoim cackiem kilka rzutów. Teraz to on łoił mi skórę w ilości złowionych okoni. Najmniejsze gumy jakie wówczas były w sklepach miały około 3 cm. A jemu tato kręcił mini kogutki na główkach o wadze 1 g. Jemu po prostu musiały ryby brać. I tak było w rzeczy samej. Kolejna zima i kolejne ciułanie na super-hiper delikatny spinning. Finansowo znów musiałem liczyć na siebie. To właśnie chęć posiadania wzbudziła we mnie konieczność pracy zarobkowej. Zamiast na ryby we wrześniu z ranka chodziłem na grzyby, które później sprzedawałem sąsiadom. Aż nastała kolejna wiosna i gdy zaczęły się moje rodzinne wyjazdy poza miasto nad wodę zaopatrzony już byłem w nowy kijek. Niestety senso de luxe mojego wymarzonego nie można było dostać w żadnym z krakowskich sklepów, a allegro i intenet wtedy było co najwyżej w filmie „Star Wars”. Zakupiłem natomiast silstara o maksymalnej gramaturze wyrzutu bodajże do 8 gr.
Naczytałem się także wiele literatury z wędkarskiej prasy, którą chłonąłem niczym gąbka wodę. Ultra light promowany był wówczas wszędzie. Poza reklamami sprzętu w gazetach, co drugi artykuł trąbił o łowieniu na cienkie żyłki, mikro przynęty i w ogóle odniosłem wrażenie, że całe wędkarstwo uległo miniaturyzacji. Gdy byłem nad wodą, to okonie przerzucałem wtedy setkami wręcz. Aż starsi i „doświadczeni” wędkarze patrzyli z zazdrością, kiedy młócili wodę bezskutecznie (Ci do których moda na ultra lighta nie dotarła i za jedyną słuszną grubość linki uważali 0,35 mm), a ja wyciągałem okonia za okoniem i od niechcenia wrzucałem je z powrotem do wody. Sposób na nieurywanie przynęt, na które na bieżąco wydawałem pieniądze też znalazłem. Łowiłem tylko i wyłącznie w miejscach gdzie albo znam dno dokładnie, albo tylko na płyciznach, gdzie brodziłem. Jeśli chodzi o żyłkę to zszedłem już do „zero czternastki” – i byłem niczym zawodnik z mistrzostw Polski – przynajmniej w swoim własnym mniemaniu! Nie zwracałem uwagi na to, że większość ryb, które łowię nie grzeszyło rozmiarami. Sam zacząłem kręcić małe kogutki z nitki i piórek ptaków niewiadomego pochodzenia, które znalazłem gdzieś na ziemi. A okonie jak nie chciały gumki, to pierzaczkiem nie pogardziły. Odpowiednio dobrane przynęty na białoryb kusiły skutecznie nawet ukleje, wzdręgi i płocie a nawet karasie i liny. Metoda ultra light okazała się białoryb doskonała! A właśnie nie o jakość i rozmiar ryb mi wówczas chodziło, a o ich ilość.
Skueczność metody Ultra Light
Z perspektywy czasu, gdy pomyślę, że na ultralighcie zjadłem swe wędkarskie zęby w mojej młodości, to zastanawiam się, czy by na pół sezonu – sezon nie wrócić do niego na stałe i nie dać się znów ponieść emocjom. Dlaczego? Wydaje mi się, że ultralekkie łowienie małych ryb daje bodaj najlepszą szkołę techniki wędkarskiej. Analizując swoje ostatnie sezony dochodzę do wniosku, że z roku na rok zdarza mi się coraz więcej spóźnionych zacięć, coraz więcej błędów podczas holowania i innych głupich strat. Przyczyna jest prosta. Łowiąc na ciężko mamy brania znacznie rzadziej. Co ja mówię „znacznie”? Brania zdarzają się bardzo rzadko, podczas gdy ultralight pozwala mieć po kilkadziesiąt brań w czasie jednej, nawet krótkiej wyprawy. Mając co chwilę pobicie sztucznej przynęty trudno jest się rozkojarzyć, trudniej popaść w rutynę, zamyślić się nad czymś innym. A biczując wodę 15 - 20 cm woblerem? Ja sam się przyłapałem na tym, że moja wiara w złowienie ryby jest podczas ciężkich łowów dosyć mała. Jak to się przekłada na moją koncentrację – nie muszę mówić. Ale w wędkarstwie tak już jest. Albo ilość, albo jakość.
W obecnym sezonie na lekkie łowienie poświęciłem zaledwie kilka wypraw. Nie całodniowych, lecz popołudniowych, dwu-trzy godzinnych wypadów nad Wisełkę. Były okonie, nieduże sandacze, klenie, bolenie. Dwóm przeciwnikom nie podołałem (prawdopodobnie spore bolki, których u mnie nikt nie ściga) ze względu na… delikatność zestawu. Strat tych oczywiście nie żałuję. Raczej zastanawia mnie, ile ryb bym złowił w owym czasie i miejscu, gdybym łowił ciężej? Dwie, trzy? Może nawet żadnej? To tylko gdybanie. Z drugiej jednak strony, niedosyt po obecnym – niezbyt udanym dla mnie sezonie mogę leczyć właśnie ultralekką kuracją. Pomijając fakt, że zawsze przed 1 maja łowię wyłącznie na „lighta” albo ultra light, to myślę, że w sezonie 2010 pozostanę przy lekkich zestawach co najmniej do czerwca. A nawet gdy sezon sandaczowy, a później sumowy się rozpocznie, to z lekkim kijaszkiem wypraw też musi być więcej. Na zimę też już mam plan. Uzupełnić pudełka z małymi przynętami. Korpusików do woblerów mam już sporej wielkości pudełko. Jeśli uda mi się je wszystkie wykończyć, to będę mógł powalczyć parę sezonów bez uzupełniania. Plan na zimę – rękodzielnictwo i produkcja przynęt. Plan na sezon 2010 – metoda ultra light. Mam nadzieję, że uda mi się zrealizować swoje postanowienie.
artykuł nadesłany przez @Maniek
foto: corona-fishing.pl