Pstrąg w zime.
Kolejny artykuł na CF. Tym razem o pstrągach.
Ciekawi jesteśmy jak u Was rozpoczął się sezon na pstrąga. Jakie są Wasze sposoby, ulubione przynęty na zimowe pstrągi
Ciekawi jesteśmy jak u Was rozpoczął się sezon na pstrąga. Jakie są Wasze sposoby, ulubione przynęty na zimowe pstrągi
Tekst Remika rozumiem, jako jeden z wielu stylów łowienia zimowych potokowców. Dobrze wiem, że łowi także inaczej, ha, ha…
Osobiście bez względu na porę roku, jeśli strasznie chciałbym złowić tą rybę na nieznanej wodzie, to nie wybrałbym się bez pudła różnych przynęt. Kiedy znam dobrze, albo bardzo dobrze jakąś rzekę, mogę sobie pozwolić na luksus lekkiego plecaka i torby… Z góry mogę założyć na podstawie daty i warunków, co się może dziać w wodzie. Jeśli chodzi o zimę, to styczeń jest prosty na moich wodach. Trudniejsze są dwa następne miesiące. Tutaj, gdzie łowię jest bardzo różnie… Ryby są “ogłupiane” ciągłymi zmianami poziomu wody. Zdarzało się, że w pierwszych dniach pierwszego miesiąca “sezonu” sikały mleczem i ikrą. Wcześniej, w listopadzie i grudniu płynęła podniesiona i brudna woda. W takich “warunkach” głupio jest mi łowić i daję sobie spokój. Nieraz do prawie ostatniej chwili nie wiedziałem, czy holuję rybę, czy kalesony…
Zdarza się, że jest akurat odwrotnie. Ryby “normalnie” wytarły się w listopadzie i reszta tego miesiąca i cały grudzień przebiegały bez stresujących przygód , woda miała odpowiednią temperaturę, stan i przezroczystość - żerowały więc w zakresie dopuszczalnych obrotów i efektem były styczniowe, jeszcze nie lorbasy, ale już nie anorektyczne, odzyskujące szybko żywe barwy, wagę i przebiegłą waleczność ryby…
Jeżdziłem za pstrągami po całym kraju we wszystkich trzech porach roku sezonu. Wszędzie jest ciut inaczej… Każda rzeka to inny świat. Zwierzę z dnia na dzień genów nie zmieni… Może jednak, adoptując się do lokalnych warunków trochę zmienić swój charakter, przyzwyczajenia itp.., ha, ha… To samo dzieje się z człowiekiem i dobrze twierdził Droscher, że aby nas poznać, trzeba wpierw w pewnym stopniu poznać zwierzęta…
Na zimowych pstrągach schodziły już na mnie lawiny śniegu i kamieni… Wielokrotnie wjeżdżałem nogami i nosem po lodowych taflach do rwącej rzeki… Trzy razy pogotowie ratunkowe, raz szpital… Nigdy nie zapomnę personelu medycznego, który traktując mnie, jak niegrożnego świra zadawał pytania w stylu “po co“,“dlaczego”… Im nic nie mówiłem, bo odpowiedź musi mieć sens… Wam odpowiem, bo Wy to rozumiecie… Bo to takie piękne.. Ośnieżone góry i między nimi słońca blask… Szemrząca, wśród mieniących się tęczą sopli woda… Pluszcz na kamieniu, a nad nim ze świstem niosący młodym strzebelkę zimorodek… A tam, gdzieś, pstrąg… To takie męskie, atawistyczne…
Osobiście bez względu na porę roku, jeśli strasznie chciałbym złowić tą rybę na nieznanej wodzie, to nie wybrałbym się bez pudła różnych przynęt. Kiedy znam dobrze, albo bardzo dobrze jakąś rzekę, mogę sobie pozwolić na luksus lekkiego plecaka i torby… Z góry mogę założyć na podstawie daty i warunków, co się może dziać w wodzie. Jeśli chodzi o zimę, to styczeń jest prosty na moich wodach. Trudniejsze są dwa następne miesiące. Tutaj, gdzie łowię jest bardzo różnie… Ryby są “ogłupiane” ciągłymi zmianami poziomu wody. Zdarzało się, że w pierwszych dniach pierwszego miesiąca “sezonu” sikały mleczem i ikrą. Wcześniej, w listopadzie i grudniu płynęła podniesiona i brudna woda. W takich “warunkach” głupio jest mi łowić i daję sobie spokój. Nieraz do prawie ostatniej chwili nie wiedziałem, czy holuję rybę, czy kalesony…
Zdarza się, że jest akurat odwrotnie. Ryby “normalnie” wytarły się w listopadzie i reszta tego miesiąca i cały grudzień przebiegały bez stresujących przygód , woda miała odpowiednią temperaturę, stan i przezroczystość - żerowały więc w zakresie dopuszczalnych obrotów i efektem były styczniowe, jeszcze nie lorbasy, ale już nie anorektyczne, odzyskujące szybko żywe barwy, wagę i przebiegłą waleczność ryby…
Jeżdziłem za pstrągami po całym kraju we wszystkich trzech porach roku sezonu. Wszędzie jest ciut inaczej… Każda rzeka to inny świat. Zwierzę z dnia na dzień genów nie zmieni… Może jednak, adoptując się do lokalnych warunków trochę zmienić swój charakter, przyzwyczajenia itp.., ha, ha… To samo dzieje się z człowiekiem i dobrze twierdził Droscher, że aby nas poznać, trzeba wpierw w pewnym stopniu poznać zwierzęta…
Na zimowych pstrągach schodziły już na mnie lawiny śniegu i kamieni… Wielokrotnie wjeżdżałem nogami i nosem po lodowych taflach do rwącej rzeki… Trzy razy pogotowie ratunkowe, raz szpital… Nigdy nie zapomnę personelu medycznego, który traktując mnie, jak niegrożnego świra zadawał pytania w stylu “po co“,“dlaczego”… Im nic nie mówiłem, bo odpowiedź musi mieć sens… Wam odpowiem, bo Wy to rozumiecie… Bo to takie piękne.. Ośnieżone góry i między nimi słońca blask… Szemrząca, wśród mieniących się tęczą sopli woda… Pluszcz na kamieniu, a nad nim ze świstem niosący młodym strzebelkę zimorodek… A tam, gdzieś, pstrąg… To takie męskie, atawistyczne…
Na takie Twoje wpisy czekam... o rybach o rzece... o lorbasach
No to dorzucę historię z “dreszczykiem”… (@papaja i A Hitchcock)…
Jakaś tam zima jakiegoś tam roku. Koniec lat 80-tych, albo początek 90-tych…Wstałem o pierwszej w nocy. O wpół do trzeciej pociągiem do Węglińca. Przesiadka i przed czwartą na Żagań, wzdłuż Kwisy. Wysiadam po niespełna godzinie w Ławszowej. Jeszcze nie ma piątej. Dwa kilometry w grząskim śniegu i wpół do szóstej jestem nad rzeką, przy moście. Pospiesznie robię ognisko, bo przecież kto by myślał w takich chwilach o śniadaniu, sprawdzałem w domu dziesiątki razy, czy czegoś nie zapomniałem i “jakoś” myśl o jedzeniu mnie nie oświeciła… Nagle poczułem wilczy głód. Kiełbaska na patyku, bułka, trochę kawy z termosu. I ciągłe nerwowe patrzenie na zegarek. Kiedy wreszcie ten świt… Chociaż niech ta “magiczna” godzina przed wschodem słońca już będzie… Niestety, minuty mijają, jakby jechały na ślimaku… Martwą ciszę przecina na pół, skrząca się i bulgocząca rzeka. Co chwilę księżyc przesłaniają chmury, nagle i on znika zupełnie… Po paru minutach zaczyna padać gruby śnieg. Wielkie płatki w prawie kompletnych ciemnościach są ledwo widoczne, czuć je dopiero na twarzy. Cieszyłem się… Grubaski - lorbaski to lubią. I ja… Żeby tylko nikt się nie władował… Trzy meandry dalej, gdzieś około kilometra ON tam jest i na mnie czeka… Tylko na mnie… Jest, jak moja żona… Przysięgliśmy sobie wierność.
Powolutku, powolutku zaczyna być coraz jaśniej… Start!!!! Pędzę… Dziewiczo, nie widać śladów INNYCH z wrogiego plemienia. Śnieg nie zdążyłby jeszcze ich zasypać. Co pięćdziesiąt, sto metrów rzucam dla rozgrzewki… Jeden czterdziestak, potem taki na pewno ponad pięćdziesiąt… Pozwalam im się odczepić w wodzie, aby nie moczyć dłoni. Jeszcze z dwa wyjścia …Ale gdzie im do NIEGO… Jest dobrze… Biorą… Jedna, jedyna myśl… Co założyć na agrafkę, gdy już tam będę… Może tego nowego łamańca… Nie, nie… Strzebelkę… Cholera, chyba jakiś pstrążek byłby lepszy… A może wirówkę… Z cykady się wyczepi… Jak ostatnio. Albo wypróbuję te nowe gumy…
Wpadam w śnieg po pachy, ale brnę… Słyszę i czuję już serce, bo jestem coraz bliżej, bliżej… Kiedy zobaczyłem miejscówkę zimny pot oblał mnie od stóp po głowę. To było ostrzeżenie, którego nie zrozumiałem… Wyzywając się od głupków, cymbałów musiałem zawrócić. Jedyne dogodne miejsce do oddania prawidłowego rzutu całe zasypane... Wiatr nawiał ze skarpy do samej rzeki z dwa metry śniegu. Nie dałbym rady…
Wracając do mostu w stomilowskich woderach prawie nie widziałem drogi. Teraz śnieg sypał w oczy… Tej drugiej strony rzeki nie lubiłem. Trzeba było szerokim łukiem, polami sporo drogi nadrobić… Wreszcie jestem, naprzeciwko miejsca, z którego zawróciłem… Nie czuję zmęczenia, cieszę się, że i tym razem jestem pierwszy… Zakładam drżącymi dłońmi jednak łamańca, któremu kilka minut wcześniej przestawiłem oczko w odwrotną stronę i sprawdziłem, jak pracuje… Jest koniec lutego, albo początek marca, więc postanawiam, że podejdę go od tyłu…
Wchodzę do wody i powoli, kroczek, za kroczkiem posuwam się do przodu… Jeszcze jeden kroczek… Nie, jeszcze jeden… A może jeszcze jeden, malutki... Kątem oka widzę wielką ścianę śniegu po drugiej stronie… Nie dałbym rady… I to była ostatnia myśl związana z polowaniem, tej “wędkarskiej wycieczki” tamtego dnia… Pieprzone kamienie… Za jednym leżał drugi i wpadłem w “poślizg”… Cofając nogę trafiłem na trzeci i najnormalniej w świecie w metrowej wodzie siadłem sobie na dnie…
Teraz już skrócę to “opowiadanie”, aby Was nie nudzić… Powrotny pociąg był zbyt póżno… Jeden autobus, drugi autobus, trzeci autobus… W Bolesławcu jest znany szpital psychiatryczny. Jakaś nawalona “starsza Pani”, gdy na dworcu PKS próbowałem się wcisnąć między żeberka kaloryfera zapytała “Panie, a Pan ze szpitala, czy w drodze?”…
Jakaś tam zima jakiegoś tam roku. Koniec lat 80-tych, albo początek 90-tych…Wstałem o pierwszej w nocy. O wpół do trzeciej pociągiem do Węglińca. Przesiadka i przed czwartą na Żagań, wzdłuż Kwisy. Wysiadam po niespełna godzinie w Ławszowej. Jeszcze nie ma piątej. Dwa kilometry w grząskim śniegu i wpół do szóstej jestem nad rzeką, przy moście. Pospiesznie robię ognisko, bo przecież kto by myślał w takich chwilach o śniadaniu, sprawdzałem w domu dziesiątki razy, czy czegoś nie zapomniałem i “jakoś” myśl o jedzeniu mnie nie oświeciła… Nagle poczułem wilczy głód. Kiełbaska na patyku, bułka, trochę kawy z termosu. I ciągłe nerwowe patrzenie na zegarek. Kiedy wreszcie ten świt… Chociaż niech ta “magiczna” godzina przed wschodem słońca już będzie… Niestety, minuty mijają, jakby jechały na ślimaku… Martwą ciszę przecina na pół, skrząca się i bulgocząca rzeka. Co chwilę księżyc przesłaniają chmury, nagle i on znika zupełnie… Po paru minutach zaczyna padać gruby śnieg. Wielkie płatki w prawie kompletnych ciemnościach są ledwo widoczne, czuć je dopiero na twarzy. Cieszyłem się… Grubaski - lorbaski to lubią. I ja… Żeby tylko nikt się nie władował… Trzy meandry dalej, gdzieś około kilometra ON tam jest i na mnie czeka… Tylko na mnie… Jest, jak moja żona… Przysięgliśmy sobie wierność.
Powolutku, powolutku zaczyna być coraz jaśniej… Start!!!! Pędzę… Dziewiczo, nie widać śladów INNYCH z wrogiego plemienia. Śnieg nie zdążyłby jeszcze ich zasypać. Co pięćdziesiąt, sto metrów rzucam dla rozgrzewki… Jeden czterdziestak, potem taki na pewno ponad pięćdziesiąt… Pozwalam im się odczepić w wodzie, aby nie moczyć dłoni. Jeszcze z dwa wyjścia …Ale gdzie im do NIEGO… Jest dobrze… Biorą… Jedna, jedyna myśl… Co założyć na agrafkę, gdy już tam będę… Może tego nowego łamańca… Nie, nie… Strzebelkę… Cholera, chyba jakiś pstrążek byłby lepszy… A może wirówkę… Z cykady się wyczepi… Jak ostatnio. Albo wypróbuję te nowe gumy…
Wpadam w śnieg po pachy, ale brnę… Słyszę i czuję już serce, bo jestem coraz bliżej, bliżej… Kiedy zobaczyłem miejscówkę zimny pot oblał mnie od stóp po głowę. To było ostrzeżenie, którego nie zrozumiałem… Wyzywając się od głupków, cymbałów musiałem zawrócić. Jedyne dogodne miejsce do oddania prawidłowego rzutu całe zasypane... Wiatr nawiał ze skarpy do samej rzeki z dwa metry śniegu. Nie dałbym rady…
Wracając do mostu w stomilowskich woderach prawie nie widziałem drogi. Teraz śnieg sypał w oczy… Tej drugiej strony rzeki nie lubiłem. Trzeba było szerokim łukiem, polami sporo drogi nadrobić… Wreszcie jestem, naprzeciwko miejsca, z którego zawróciłem… Nie czuję zmęczenia, cieszę się, że i tym razem jestem pierwszy… Zakładam drżącymi dłońmi jednak łamańca, któremu kilka minut wcześniej przestawiłem oczko w odwrotną stronę i sprawdziłem, jak pracuje… Jest koniec lutego, albo początek marca, więc postanawiam, że podejdę go od tyłu…
Wchodzę do wody i powoli, kroczek, za kroczkiem posuwam się do przodu… Jeszcze jeden kroczek… Nie, jeszcze jeden… A może jeszcze jeden, malutki... Kątem oka widzę wielką ścianę śniegu po drugiej stronie… Nie dałbym rady… I to była ostatnia myśl związana z polowaniem, tej “wędkarskiej wycieczki” tamtego dnia… Pieprzone kamienie… Za jednym leżał drugi i wpadłem w “poślizg”… Cofając nogę trafiłem na trzeci i najnormalniej w świecie w metrowej wodzie siadłem sobie na dnie…
Teraz już skrócę to “opowiadanie”, aby Was nie nudzić… Powrotny pociąg był zbyt póżno… Jeden autobus, drugi autobus, trzeci autobus… W Bolesławcu jest znany szpital psychiatryczny. Jakaś nawalona “starsza Pani”, gdy na dworcu PKS próbowałem się wcisnąć między żeberka kaloryfera zapytała “Panie, a Pan ze szpitala, czy w drodze?”…
Witam wszystkich, jestem tutaj nowy.
chociaż czytam to forum już jakiś czas dopiero dzis postanowiłem wstąpić do społeczności
m.in. dlatego, by aby powiedzieć to co przedmówcy, Pan Sławek powienien napisać jakąś książke i wydać pod szyldem CF. opowieści są świetne, rady cenne, wiedza przyrodnicza przeogromna!
pozdrawiam
Papasan
chociaż czytam to forum już jakiś czas dopiero dzis postanowiłem wstąpić do społeczności
m.in. dlatego, by aby powiedzieć to co przedmówcy, Pan Sławek powienien napisać jakąś książke i wydać pod szyldem CF. opowieści są świetne, rady cenne, wiedza przyrodnicza przeogromna!
pozdrawiam
Papasan
Sławku przeczyłem te twoja historię i się popłakałem.
Przyznam się Wam że z tą samą rzeką i z tą samą miejscowością wiąże się moja historia.
Pierwszy dzień po otwarciu sezonu pstrągowego. Pudełka poukładane tak jak teoria kazała. Gumki, woblerki, wahadełka. Było wszystko. Jeszcze po ciemku sprawdzaliśmy temperaturę i tu mnie zatkało -17. Ku.... toż to łowić się nie da. Wszystko pozamarza. Tato popatrzył na mni na wariata jak lekko podniecony zacząłem zakładać grube kalesony. Pokręcił głowa i zaczął szukać ciepłych galotów biorąc pewnie przykład ze mnie.
Odpalamy trabanta. Zimno jak skurczybyk. Po 20 kilometrach w kabinie naszego wozu nadal z ust leciała para. Na Autostradzie jakoś zrobiło się cieplej i ściągnęliśmy nawet czapki.
Tuz przy słynnym parkingu wychodzę z samochodu. Jest pięknie. Mroźno, zza lasu wstaje czerwone słońce. Tato nie wychodzi nawet z samochodu. Do wody mam może jakieś 30 minut szybkiego marszu. Byłem tak napalony że już po drodze obmyślałem plany łowieckie. Wiedziałem skąd zacznę. Mieśjce bankowe powalone do wody dęby. Które wielka woda zabrała wypłukując długa i stroma skarpę. Ten leśny spacer dłużył się w nieskończoność. Jej jak to było daleko...
Już jest. Piękna rzeka. Niska woda jakieś pewnie 160cm. Czerwone światło padało na całą tafle mojej pstrągowej rzeki. Jezu jak ja ja uwielbiam.
No i te doły pod drzewami. Pośpiesznie wyciągam przynętę z pudełka i podczepiam na agrafkę...
kij mam jeszcze złożony. Podchodzę do skarpy i stawiam pierwszy krok, potem drugi. ŻWIREK, MRÓZ - 15 stopni.
nie mogło być inaczej pojechałem na sam dół z impetem bo waże niemało. Jakieś 7 - 10 metrów na dupie ... Stało się. Jak nasz Adaś Małysz w końcowej fazie odbiłem się lekko od nawisu i równiutko telemarkiem wylądowałem w środku pstrągowego domu. Schowałem się po czapkę. Jak spławik wjechałem pod wodę i za chwile byłem na brzegu. Nei wiem nawet jak.
No i się zaczęło zamarzłem w ciągu minuty łącznie z kalesonami i wełniana czapka - sople miałem na wędce i na rękawach. Zapierdzielałem pod te okropne skarpy jakieś 30 minut. Zamarzające ciuchy zaczęły uwierać mnie wszędzie do tego stopnia że w najciemniejszych miejscach czułem ostre otarcia. Masakra!
w końcu dobiegam na ostatnią prostą już widzę trabanta cieszyłem się jak dzieciak i nagle słyszę...
pyrrr pyrrr pyrr tuuttutrruur wystartował.
Wrzuciłem i ja ostatni bieg. Jak kenijski maratończyk ruszyłem do mety ale meta w oparach spalin znikała mi za zakrętem. Tak ścigałem trabanta, rzucając najpierw wędke potem torbę...
Zatrzymał się... ale było miło, cieplutko i przyjemnie.
Przyznam się Wam że z tą samą rzeką i z tą samą miejscowością wiąże się moja historia.
Pierwszy dzień po otwarciu sezonu pstrągowego. Pudełka poukładane tak jak teoria kazała. Gumki, woblerki, wahadełka. Było wszystko. Jeszcze po ciemku sprawdzaliśmy temperaturę i tu mnie zatkało -17. Ku.... toż to łowić się nie da. Wszystko pozamarza. Tato popatrzył na mni na wariata jak lekko podniecony zacząłem zakładać grube kalesony. Pokręcił głowa i zaczął szukać ciepłych galotów biorąc pewnie przykład ze mnie.
Odpalamy trabanta. Zimno jak skurczybyk. Po 20 kilometrach w kabinie naszego wozu nadal z ust leciała para. Na Autostradzie jakoś zrobiło się cieplej i ściągnęliśmy nawet czapki.
Tuz przy słynnym parkingu wychodzę z samochodu. Jest pięknie. Mroźno, zza lasu wstaje czerwone słońce. Tato nie wychodzi nawet z samochodu. Do wody mam może jakieś 30 minut szybkiego marszu. Byłem tak napalony że już po drodze obmyślałem plany łowieckie. Wiedziałem skąd zacznę. Mieśjce bankowe powalone do wody dęby. Które wielka woda zabrała wypłukując długa i stroma skarpę. Ten leśny spacer dłużył się w nieskończoność. Jej jak to było daleko...
Już jest. Piękna rzeka. Niska woda jakieś pewnie 160cm. Czerwone światło padało na całą tafle mojej pstrągowej rzeki. Jezu jak ja ja uwielbiam.
No i te doły pod drzewami. Pośpiesznie wyciągam przynętę z pudełka i podczepiam na agrafkę...
kij mam jeszcze złożony. Podchodzę do skarpy i stawiam pierwszy krok, potem drugi. ŻWIREK, MRÓZ - 15 stopni.
nie mogło być inaczej pojechałem na sam dół z impetem bo waże niemało. Jakieś 7 - 10 metrów na dupie ... Stało się. Jak nasz Adaś Małysz w końcowej fazie odbiłem się lekko od nawisu i równiutko telemarkiem wylądowałem w środku pstrągowego domu. Schowałem się po czapkę. Jak spławik wjechałem pod wodę i za chwile byłem na brzegu. Nei wiem nawet jak.
No i się zaczęło zamarzłem w ciągu minuty łącznie z kalesonami i wełniana czapka - sople miałem na wędce i na rękawach. Zapierdzielałem pod te okropne skarpy jakieś 30 minut. Zamarzające ciuchy zaczęły uwierać mnie wszędzie do tego stopnia że w najciemniejszych miejscach czułem ostre otarcia. Masakra!
w końcu dobiegam na ostatnią prostą już widzę trabanta cieszyłem się jak dzieciak i nagle słyszę...
pyrrr pyrrr pyrr tuuttutrruur wystartował.
Wrzuciłem i ja ostatni bieg. Jak kenijski maratończyk ruszyłem do mety ale meta w oparach spalin znikała mi za zakrętem. Tak ścigałem trabanta, rzucając najpierw wędke potem torbę...
Zatrzymał się... ale było miło, cieplutko i przyjemnie.
Było tych przygód, było... Po upływie pewnego okresu wydają się wręcz humorystyczne, ale w "czasie rzeczywistym" wcale śmiesznie być nie musi, ha, ha. Przygoda, po prostu przygoda... Przygoda i przyroda nawet bardzo mają podobne brzmienie... Bo to siostry syjamskie i jedna bez drugiej żyć nie może...