WARSZTAT SS
Dzwoniłem dziś do kilkunastu znajomych wędkarzy. Miętus. Kiedyś, w „normalnych” czasach, gdy wędkarstwo było „ciut” inne (nie znaczy wcale, że lepsze…) w listopadzie telefon nie odpoczywał… „Jedziemy na miętusa?..” Ciągle to samo pytanie, aż do znudzenia… Większości chodziło o mięsko miętusa, to fakt… Zastanawiam się, czy ówczesne motywacje były tak silne, że mogły pokonać te wszystkie niedogodności związane z połowem… Może tak… Teraz nikt nie chce jechać „na miętusa”… Tłumaczę, że nie chodzi o rybę… Tradycja, smak listopadowej nocy, ta niepowtarzalna sceneria otoczenia drgającego blaskiem ogniska i setki innych jeszcze powodów… Nie, nie, nie… Nie ma już frajerów… Jedż sobie stary durniu sam i możesz na oszronionej łące trzepać gruchę pod te „piękne widoki”, nic nam do tego, twój gust… Nie chcą już nanizywać robaków na hak, nie chcą już zziębniętymi palcami grzebać w żywczykach i kroić filetów… Może to i dobrze… Nie wiem… Ja jednak tęsknię… Ja jednak chcę… Mam to już we krwi… Pierwszego miętusa złowiłem, gdy miałem z siedem lat… I chociaż spinning uwielbiam ponad wszystko - dźwięk dzwoneczka rozrywającego ciszę, lub przedzierającego się z płatkami śniegu wśród świstów wiatru listopadowej nocy jest tak samo wielkim pragnieniem, jak nagły szum wodospadu za meandrem rzeki nieznanej…
No to „coś” teraz napiszę, ale sercowym wędkarzom i miłośnikom PZW nie radzę czytać… A teraz do rzeczy… Przez kilka lat nurtowała mnie pewna myśl… Jak ja wędkarz przygraniczny i do tego „esesmanem” zwany siedzę w swojej dziurze nieraz całymi tygodniami (obecnie…) i jedynym światem, który nieszczęśnik odwiedzam jest ciągle tylko ten promień 200 km od miejsca zamieszkania… A lata lecą… Przeglądałem te całe mapy Google nieraz w głębokiej zadumie i wreszcie nie wytrzymałem ( spokojnym do czasu…)… „Balon, jedziemy na podbój. Zataczamy koło i łączymy obwody… Ale najpierw, jak na prawdziwych Indian przystało, zrobimy zwiad… Szukaj tłumaczy, a ja się rozejrzę w Internecie, gdzie warto uderzyć…”… No i stało się… Najpierw zajrzeliśmy do Pepików… Oczywiście, każdy dobry zwiadowiec nie bierze z sobą broni i rżnie głupa… To podstawa, także w kraju rodzimym… Byliśmy niewinnymi turystami, pałającymi żądzą pięknych widoków. Przeżyłem szok, ale to był dopiero początek… Tłumaczka (tak się dziwnie złożyło, bo Marek „załatwił” tłumaczy w rodzaju żeńskim, czeskiego i póżniej niemieckiego…) bardzo się dziwiła moim reakcjom, gdy ganiałem wzdłuż rzek i łapałem się za głowę, gestykulując w niezrozumiałym nawet w jej profesji języku, do tego bełkocząc coś pod nosem… Oż w mordę jeża, to takie klocki… Bo naprawdę tylu „kloców” to nie widziałem w żadnej z rzek polskich od czterdziestu lat, no może trzydziestu… Chodzą sobie ludzie, spacerują przy brzegach, rolnicy zbierają sianko nad rzeką pełną ryb, dzieciakom wpada piłka do wody, którą wyciągają w towarzystwie ławic np. kleni, lipieni i…nic… Żadnej reakcji, normalka, nikogo to nie rusza… Nikogo, oprócz jakiegoś starego dzikusa z kraju ościennego, który oczu oderwać nie może… Dobra, „po Czechach” z tydzień nie mogłem dojść do siebie, ale… To, co zobaczyłem u zachodnich sąsiadów, jeszcze do dziś nie daje mi spać po nocach… Jakiś obłęd… U nas, jak dochodzisz do brzegu to spierdalają albo kaczki, albo zmiata chyłkiem zdesperowany, chory psychicznie kłusownik… Nie były optymalne warunki i pogoda, och nie, nie… Ogromne wiry uciekających dużych ryb na powitanie… A póżniej gapiłem się na pluski skaczącej w powietrze drobnicy, ataki niezliczonych boleni, kleni, okoni, szczupaków itd., itd… Wolę napisać „itd.”, bo tylu spławów ryb niepewnych gatunków długo, długo nie widziałem… I co można? Można. Przy okazji wyczaiłem, co oni robią, że nawet w zmeliorowanych rzekach życie tętni… Ale czy to moja rola, czy nie wykraczam poza swoje kompetencje? I widziałem „ich” wędkarzy… Ha, ha, amatorzy zupełni… Czasem wydawało mi się, że polski gówniarz spinningowy łowił by lepiej, rozsądniej, a to byli „doświadczeni spinningiści”, jak siebie określali… Pokazywali zdjęcia w telefonach, laptopach z okazami, a jak… Mogłem tylko z politowaniem i fałszywym podziwem kiwać głową i powtarzać „Och szejn, ser Gut, super, hilfe lieber gott…”, oraz używać innych międzynarodowych okrzyków entuzjazmu typu olla la, ojojoj…
Hmm, hmmm… No i mam problem… Czy na stare lata nie „popróbować”, ha, ha… A co by mi zaszkodziło… W mordę jeża…
Hmm, hmmm… No i mam problem… Czy na stare lata nie „popróbować”, ha, ha… A co by mi zaszkodziło… W mordę jeża…
C. d. „międzynarodowych rozważań”…
Byliśmy „turystycznie” z Balonem dwukrotnie za granicą, Bo nigdy nie wyciągam wniosków pochopnie, na podstawie jednego doświadczenia… Drugi raz już bez „tłumaczy”, po dwa dni (w Czechach i Niemczech)… Oczywiście bez wędek, bo nie potrzebuję takich prymitywnych środków, ha, ha, aby stwierdzać obecność ryb… Wystarczą mi oczy i uszy… Przejechaliśmy mnóstwo kilometrów od jednych wód do drugich, odwiedzając rzeki, rzeczki, jeziora, zbiorniki zaporowe, żwirownie itd. Wszędzie pełno ryb. Wszędzie bardzo rzadkie ślady obecności wędkarzy (tylko w miejscach kempingowych…), a ich spotykaliśmy stosunkowo sporadycznie w porównaniu do presji jaką mamy na polskich łowiskach… Łowiska doskonale oznaczone, zgodnie z aktualnymi zezwoleniami… Do tego wiele tablic informacyjnych w punktach strategicznych, przy zjazdach itp. Z reguły dogodne drogi dojazdowe… Widać rękę gospodarza i dbałość o wygody użytkowników… Hmm, tak się złożyło, że byliśmy w okresie „pandemii” komarów po naszej stronie (ubiegły rok)… W ciągu czterech dni pobytu ugryzł mnie jeden komar… Powtarzam : jeden komar… Widziałem jednego kormorana. Powtarzam : jednego kormorana… Nie widziałem żadnego bobra. Powtarzam : żadnego. Nie widziałem najmniejszego śladu wydry. Powtarzam : najmniejszego. I na dokładkę byłem trzeźwy jak niemowlę, denaturatem już nie maluję 10 lat, ha, ha…. Powtarzam : trzeźwy jak noworodek. U nas Natura 2000, czyli „dzicz pierońska”, jak mawia mój znajomy. Brzegi zarośnięte tak, że zając ma problemy przecisnąć się przez chaszcze pokrzyw, lian, rdestowca, nomen omen zwanego czeskim (lub japońskim, ale to z Czech pochodzi inwazja…)… A tam - krówki, kózki, owieczki z dzwoneczkami skubią sobie trawkę i inne zielsko nad brzegami wód… Możesz wędkarzu na deskorolce śmigać ze stanowiska do stanowiska… Niemiecki wypas ordnung… Co oni z nas robią, Polaków? Kompletnych idiotów… Po niemieckiej stronie tzw. „przyrodnicy” z ławeczek zlokalizowanych przy asfaltowych ścieżkach rowerowych obserwują życie dzikusów i dziczy po polskiej stronie… Kamery, aparaty foto – oni obserwują dziką przyrodę, której nieodłącznym elementem jest gramolący się pośród rdestowców, umorusany jak dzika świnia, klnący na czym świat stoi polski wędkarz, bo albo wpadł w bobrzą dziurę, albo zahaczył wędkę w plątaninie roślinności… Oni Nysę Łużycką i Odrę zarybiają symbolicznie, bo uważają, że nie można ingerować w dzikie środowisko, ha, ha, a dzicz wszystko wyłapie i tak… Co innego głębiej, dalej w terytorium Niemiec… Tam całe rzeki są ich, a nie tylko połowa… Tu już inaczej podchodzą do tematu i inne stosują kryteria… Tu już ordnung musi być po całości… A początkiem jego są lewe brzegi Nysy Łużyckiej i Odry. Od każdego słupka granicznego z kolorami flagi Niemiec i ich godłem z każdym kilometrem zanikają szczytne idee nieingerencji w prawa Natury… Tylko że… Oni mają to gdzieś, bo mają pieniądze… Mają pieniądze, bo urzędnicy dbają o swoich obywateli… Bardzo dużo jest robione za pieniądze publiczne dla dobra publicznego… Za każdy przekręt są znaczne kary… Wszystko jest robione pod kątem wygody i wspólnego dobrobytu… W społeczeństwie niemieckim istnieje więż, solidarność i wzajemne zaufanie… Dlatego są u nich ryby, ha, ha… Bo uważają, że to dobro wspólne, do tego mogące przynosić spore korzyści finansowe… A takiego faktu żaden Niemiec nigdy nie zakwestionuje i zawsze choć przysłowiowe jedno ojro dołoży… Do wspólnego interesu.
Nie twierdzę, że wszystko mi się podoba… Nadal wolę dzicz… Ale gdy już mnie znuży przedzieranie się przez te nasze chaszcze i w pokonywaniu wertepów dróg „dziewiczych” pęciny odmawiać zaczną posłuszeństwa - kto wie, czy nie skorzystam z niemieckiego ordnungu… Ha, ha, przecież teraz wszystko nasze, wspólne w Unii, ha, ha…
Byliśmy „turystycznie” z Balonem dwukrotnie za granicą, Bo nigdy nie wyciągam wniosków pochopnie, na podstawie jednego doświadczenia… Drugi raz już bez „tłumaczy”, po dwa dni (w Czechach i Niemczech)… Oczywiście bez wędek, bo nie potrzebuję takich prymitywnych środków, ha, ha, aby stwierdzać obecność ryb… Wystarczą mi oczy i uszy… Przejechaliśmy mnóstwo kilometrów od jednych wód do drugich, odwiedzając rzeki, rzeczki, jeziora, zbiorniki zaporowe, żwirownie itd. Wszędzie pełno ryb. Wszędzie bardzo rzadkie ślady obecności wędkarzy (tylko w miejscach kempingowych…), a ich spotykaliśmy stosunkowo sporadycznie w porównaniu do presji jaką mamy na polskich łowiskach… Łowiska doskonale oznaczone, zgodnie z aktualnymi zezwoleniami… Do tego wiele tablic informacyjnych w punktach strategicznych, przy zjazdach itp. Z reguły dogodne drogi dojazdowe… Widać rękę gospodarza i dbałość o wygody użytkowników… Hmm, tak się złożyło, że byliśmy w okresie „pandemii” komarów po naszej stronie (ubiegły rok)… W ciągu czterech dni pobytu ugryzł mnie jeden komar… Powtarzam : jeden komar… Widziałem jednego kormorana. Powtarzam : jednego kormorana… Nie widziałem żadnego bobra. Powtarzam : żadnego. Nie widziałem najmniejszego śladu wydry. Powtarzam : najmniejszego. I na dokładkę byłem trzeźwy jak niemowlę, denaturatem już nie maluję 10 lat, ha, ha…. Powtarzam : trzeźwy jak noworodek. U nas Natura 2000, czyli „dzicz pierońska”, jak mawia mój znajomy. Brzegi zarośnięte tak, że zając ma problemy przecisnąć się przez chaszcze pokrzyw, lian, rdestowca, nomen omen zwanego czeskim (lub japońskim, ale to z Czech pochodzi inwazja…)… A tam - krówki, kózki, owieczki z dzwoneczkami skubią sobie trawkę i inne zielsko nad brzegami wód… Możesz wędkarzu na deskorolce śmigać ze stanowiska do stanowiska… Niemiecki wypas ordnung… Co oni z nas robią, Polaków? Kompletnych idiotów… Po niemieckiej stronie tzw. „przyrodnicy” z ławeczek zlokalizowanych przy asfaltowych ścieżkach rowerowych obserwują życie dzikusów i dziczy po polskiej stronie… Kamery, aparaty foto – oni obserwują dziką przyrodę, której nieodłącznym elementem jest gramolący się pośród rdestowców, umorusany jak dzika świnia, klnący na czym świat stoi polski wędkarz, bo albo wpadł w bobrzą dziurę, albo zahaczył wędkę w plątaninie roślinności… Oni Nysę Łużycką i Odrę zarybiają symbolicznie, bo uważają, że nie można ingerować w dzikie środowisko, ha, ha, a dzicz wszystko wyłapie i tak… Co innego głębiej, dalej w terytorium Niemiec… Tam całe rzeki są ich, a nie tylko połowa… Tu już inaczej podchodzą do tematu i inne stosują kryteria… Tu już ordnung musi być po całości… A początkiem jego są lewe brzegi Nysy Łużyckiej i Odry. Od każdego słupka granicznego z kolorami flagi Niemiec i ich godłem z każdym kilometrem zanikają szczytne idee nieingerencji w prawa Natury… Tylko że… Oni mają to gdzieś, bo mają pieniądze… Mają pieniądze, bo urzędnicy dbają o swoich obywateli… Bardzo dużo jest robione za pieniądze publiczne dla dobra publicznego… Za każdy przekręt są znaczne kary… Wszystko jest robione pod kątem wygody i wspólnego dobrobytu… W społeczeństwie niemieckim istnieje więż, solidarność i wzajemne zaufanie… Dlatego są u nich ryby, ha, ha… Bo uważają, że to dobro wspólne, do tego mogące przynosić spore korzyści finansowe… A takiego faktu żaden Niemiec nigdy nie zakwestionuje i zawsze choć przysłowiowe jedno ojro dołoży… Do wspólnego interesu.
Nie twierdzę, że wszystko mi się podoba… Nadal wolę dzicz… Ale gdy już mnie znuży przedzieranie się przez te nasze chaszcze i w pokonywaniu wertepów dróg „dziewiczych” pęciny odmawiać zaczną posłuszeństwa - kto wie, czy nie skorzystam z niemieckiego ordnungu… Ha, ha, przecież teraz wszystko nasze, wspólne w Unii, ha, ha…
Miałem jeszcze coś napisane, ale nie opublikuję, bo to bardzo polityczne rozważania, a w tej materii wypowiadać się nie mogę... W każdym bądż razie napisałem to po to, aby wiedział to ten, kto nie wie, nie widział... Wiecie, lubię podjudzać, podpuszczać, tworzę alternatywy i łamię schematy... Podpowiadam i opieram swoją satysfakcję na niepewności i tajemnicy... Ha, ha...
A propos miętusów.
Kilkanaście lat temu jeździłem nad Wartę z pracy na weekendowe zawody. Łowiliśmy całą sobotę i niedzielę, od rana do zachodu słońca. Zdarzało się łowić w listopadzie. Jak my wracaliśmy do autobusu, to miejscowi dopiero wychodzili na łowy miętusów.
Kilkanaście lat temu jeździłem nad Wartę z pracy na weekendowe zawody. Łowiliśmy całą sobotę i niedzielę, od rana do zachodu słońca. Zdarzało się łowić w listopadzie. Jak my wracaliśmy do autobusu, to miejscowi dopiero wychodzili na łowy miętusów.
Żeruje najlepiej głównie w czasie bardzo ciemnej nocy, choć wiadomo, czasami także w dzień, gdy pewne warunki są spełnione… Z kierunku południowo – zachodniej strony także zasuwały pełne autobusy zdesperowanych amatorów połowu, choć może raczej miłośników uczt podniebnych przy ognisku… No nie, może kiedyś postaram się opisać te elektrowniano – kopalniane wycieczki, bo to jaja nieprzeciętnej wielkości… Często z nimi tam byłem, wódki nie piłem i jako jeden z nielicznych łowiłem, ha, ha…
J-23 wraca do gry po latach niebytu , dzięki Sasza za bezcenne instrukcje i przyjacielskie rozmowy .
Mam nadzieję że tu w warsztacie SS odnajdą azyl i spokój.
Mam nadzieję że tu w warsztacie SS odnajdą azyl i spokój.
Myślę, że większość z nas ciągle poszukuje ciszy, spokoju… A w dzisiejszych czasach to deficytowy towar… Trzeba wybierać – albo rybka, albo pipka, jak to kiedyś mawiano… Wbrew pozorom, w tym prostym pojęciu tkwi wielka prawda mówiąca o całym życiu mężczyzny wędkarza, ha, ha… U mnie cichutko i przytulnie, koty nie szczekają, czasami hałaśliwy Balon odleciał, jak sterowiec do Krainy Wiecznych Łowów, a ja, jak to ja, czasem z sobą pod nosem gadam, ale zwykle szeptem…
No nie, znów zima płata figle… Wyprowadzić się z tego kraju już za póżno… Powinienem w swoim życiu w miarę ocieplania się klimatu przeskakiwać równoleżniki w stronę bieguna północnego… Z obrzydzeniem patrzę przez okno… I jak zwykle, szaro, buro, wietrznie, deszczowo i ponuro, a termometr w ogóle zapomniał o dolnej, niebieskiej skali… Dwa lata temu trochę lodu dopiero w marcu, w ubiegłym roku na naszych terenach wcale go nie było, nawet w górach… Co się dzieje, co… W moim życiu istniał pewien cykl, współgrający ze zmianami pór roku, który rytmicznie dodawał sił i uruchamiał moce wytwórcze, ha, ha… Kiedyś pod koniec jesieni już krzątałem się między błystkami podlodowymi, tygiel prawie nie stygł, jakieś żuczki, raczki, jakieś nowe pomysły… Prawie cotygodniowe wyprawy sandaczowo-okoniowo- szczupakowo – miętusowe w weekendy dodawały energii i były tą ciągle świeżą, wielką iskrą, która podsycała ogień popołudniowej pracy do póżnych godzin nocnych… I nie ma to tamto, zima przychodziła bez ceregieli i stare, nowe pomysły nie schły jak badyle w słońcu, mogłem szybko uruchomić je w wodzie pod lodem… To była ta energia, ta karma, która nie pozwalała na siedzenie i obżeranie się w fotelu przed telewizorem i która ciągle pchała do inicjatywy, zabierała sen z powiek, ciągle zmuszała do działania i kreowania nowych poziomów innowacyjności… Co zrobi ten nowy kształt, jakie cuda stworzą te nowe lakiery, jak spisze się nowa konstrukcja kiwoka… To były dylematy prawdziwego mężczyzny, a nie co kurwa kupić jakiemuś szczeniakowi, albo piżdzie na gwiazdkę, czy Małysz, albo inna chudzina gdzieś tam doleci i co będzie w telewizji na święta… Ha, ha…
Miętus to dla mnie rybka szczególna. Jako młody chłopak zobaczyłem u Wuja ciężarek gruntowy. No może ciężarek to zbyt górnolotne określenie. Był to prostopadłościan z wywiercona dziurka na żyłkę. Tak na moje oko ze 150g. Pytam Wuja, a co to jest, a on na to, że to na miętusa. A co to ten miętus, a to taka ryba co się w zimie łowi, a ja na to, że nigdy nie słyszałem. Bo to trzeba jechać na Barycz. Tak mi się ten miętus wkręcił, że Ojcu nie dawałem spokoju, ale ilekroć wspomniałem to mówił jedzmy na szczupaki, pstrągi itd. Wuja to nawet dał mi ksywę „Miętus”, a jakże. Dobrze wiedział, że nie odpuszczę… Minęły lata, ja jakoś zapomniałem Wuja zwinął się na tamten świat. Przy wspominkach pytam Ojca jak to było z tymi miętusami. Tatu mówi, a nawet mi nie wspominaj byłem z nimi parę razy nawet złowiłem jednego 1,7kg… i ciągnie dalej opowiedział o wyprawie: było nas 4 lub pięciu oni mieli po parę końcówek i trochę wątróbki, no i po 2 flaszki. Już w samochodzie zaczęli „łowić” i jak się nad Baryczą wysypali to miałem już obawy czy to się nie skończy Przełęczą Diatlowa. Ojciec nazbierał materiału na ognisko ktoś tam się skapał przy wyrzucaniu "wędek.
'. Generalnie ojciec cala noc nadzorował „wędki” i pilnował zeby nie zamarzli i po nocy w panice szukał drewna na opal. A wędki pytam? No mówiłem ci, że ja jedna miałem, a oni? No końcówki mieli mówiłem przecież. A co to te końcówki? Czy to takie drabinki ze spławikiem? Jakie drabinki?! Denerwuje się Tatu. To grube żyłki z pecyna ołowiu i hakiem. Zaraz, zaraz ja to u Wuja widziałem kiedyś. No to kłusowali, mowie? A Tatu no w sumie tak…… Po jakimś czasie trafiłem Mietalka na Odrze, a i Barycz zobaczyłem… Tylko takiej ekipy nie miałem… Zawsze jak sobie tę rybkę przypomnę to kojarzy mi się Wuja, smak kiełbaski z ogniska i zapach gwjeżdżistej. Listopadowej nocy. Ach zbyt późno się urodziłem….
PS pamietam jeszcze jedno jak pytalem o tego mietusa, ze to mroz i ciemno to blyski ich oczu plus mlaskanie mowily o legendarnych smaku watrobki mietusowej. Coz jak ja jej sprobowalem to tak mocno srednio ...Moze nie jestem smakoszem a moze trzeba czyms "magicznym" taki delikates podlac....
'. Generalnie ojciec cala noc nadzorował „wędki” i pilnował zeby nie zamarzli i po nocy w panice szukał drewna na opal. A wędki pytam? No mówiłem ci, że ja jedna miałem, a oni? No końcówki mieli mówiłem przecież. A co to te końcówki? Czy to takie drabinki ze spławikiem? Jakie drabinki?! Denerwuje się Tatu. To grube żyłki z pecyna ołowiu i hakiem. Zaraz, zaraz ja to u Wuja widziałem kiedyś. No to kłusowali, mowie? A Tatu no w sumie tak…… Po jakimś czasie trafiłem Mietalka na Odrze, a i Barycz zobaczyłem… Tylko takiej ekipy nie miałem… Zawsze jak sobie tę rybkę przypomnę to kojarzy mi się Wuja, smak kiełbaski z ogniska i zapach gwjeżdżistej. Listopadowej nocy. Ach zbyt późno się urodziłem….
PS pamietam jeszcze jedno jak pytalem o tego mietusa, ze to mroz i ciemno to blyski ich oczu plus mlaskanie mowily o legendarnych smaku watrobki mietusowej. Coz jak ja jej sprobowalem to tak mocno srednio ...Moze nie jestem smakoszem a moze trzeba czyms "magicznym" taki delikates podlac....
Z tymi „miętusami” wiąże się na pewno wiele zabawnych, albo wręcz tragicznych historii i sam mógłbym bardzo dużo takich opowiedzieć, bo byłem nawet wielokrotnie głównym ich bohaterem, ha, ha… I tu nie chodzi o jakieś tam pijaństwa, albo inne tego typu ekscesy, ha, ha, pośrednio z alkoholem związane, ale o poważniejsze rzeczy, typu np. niespodzianki pogodowe, wynalazki ułatwiające przetrwanie, męska rywalizacja, honor, duma, spryt, sposoby łowienia, dzikie zwierzęta, ludzie, otoczenie itd., itd. „Miętus” nieraz to wcale nie żarty, wielokrotnie zasypany byłem śniegiem po same uszy, sam na pustkowiu, a telefony komórkowe nawet w chwilach dygotliwej drzemki jeszcze się nie śniły… Trzy, cztery noce sam, bez namiotu, wśród śnieżyc, gradu, świszczącego pośród nagich krzewów i wierzb wiatru… Ale nie narzekam, było fajnie i jedyne zmartwienie, jakie miałem, to aby dżdżownice nie zamarzły w worku, który miałem przytwierdzony do ciała… W dzień latałem, jak szalony ze spinningiem, aby rozgrzać organizm na długą noc… Ha, ha… Poza tym ryb prawie nie jem, a wątróbka z miętusa podświadomie wywołuje u mnie odruch wymiotny… Jedyne ryby jakie spożywam, to ryby morskie w konserwach, bo jak nic nie złowię, to wącham paluszki, ha, ha… Żrę prawie i wyłącznie wszystko, co było kiedyś lub jest zielone + mleko i wyroby z niego…
Takie mam pytanko. Jak postepy z wahadelkami przegubowwymi, bo strasznie mnie to ciekawi.
Jeśli chodzi o te moje przynęty, które tu pokazuję od czasu do czasu… To nie są nowe pomysły, tych nie pokazuję w ogóle… Pokazuję tu stare, sprawdzone przynęty, które wiele lat temu stosowałem, albo testowałem… U mnie w warsztacie nie ma lipy, ani tym bardziej fantastyki… Fakt, że nie mam wszystkich przynęt w formie, gdy mi służyły, albo osiągały zadowalające wyniki jeszcze w stadium zarodkowym… Pokazuję to Wam, abyście udoskonalali, albo nadali im szaty zewnętrzne, bo ja już nie mam czasu na pierdoły (w zasadzie i zgodnie z prawdą, to nigdy nie miałem…)… Są to projekty, że tak je nazwę, innowacyjno-inspirujące; projekty, którym odpuściłem, bo zdaję sobie sprawę z upływającego czasu, a mam jeszcze tyle do zrobienia, więc po co głowę i cenne godziny zajmować sobie czymś, co już przerabiałem… Pokazuję to Wam, abyście temat ruszyli, spróbowali… Nie po to, aby zrobić coś ładniejszego ode mnie, tylko po to, aby być może poprawić, udoskonalić (taką mam cichą nadzieję…)… Jaki byłby sens mojej pracy, gdybym nie podpowiadał, nie inspirował… Co to byłby za warsztat… Tak nie postępuje ktoś, kto chce przekazać część swojej wiedzy i kreatywności, sens swojego wędkarstwa i podejścia do tematu… Zwróćcie uwagę… Jacy są inni z reguły… Chwalipięty, bufony i zarozumialcy… Minutami męczą ryby, aby pokazać swój ryj w Internecie… Godzinami robią zdjęcia swoich przynęt, aby zabłysnąć razem z nimi… Jestem inny. Po prostu inny… Pokazuję czasem piękno przyrody, zwierzęta, pracę, opisuję jakieś przygody itp… Pokazuję to, co kocham naprawdę… Chcę głównie żyć skrycie, jak duży pstrąg – w pustej niby rzece od czasu do czasu wyskoczyć ponad jej powierzchnię, zburzyć jej spokój i spokój myśli obserwatora…
Wiecie, ja tam nie mam nic przeciwko temu, aby od czasu do czasu ktoś sobie zrobił zdjęcie z rybą, och nie… To, że napisałem „ryje”, wcale nie znaczy, że piszczę z nienawiści… Daleko mi do ekstremy… „Wulgaryzmów” i innych podobnych słów używa się nieraz, aby podkreślić wagę przekazu… Od Nowego Roku rozpoczynam akcję propagandową pt. „Kamerka”, ha, ha i to jest tłem poprzedniego postu… Dość już tej ściemy i hipokryzji… Człowiek musi wiedzieć, że dobrze, wcale nie znaczy lepiej… Także popełniałem bardzo wiele błędów w swoim życiu, ale póżniej starałem się ich unikać, albo przynajmniej popełniać ich jak najmniej… Kamerki mogą załatwić wiele problemów, a głównie mocno uwiarygodniać przekazy, kasować wątpliwości… Wiem, wiem, dla kogo staną się zagrożeniem, wiem… Tak samo kiedyś, doskonale wiedziałem, co się stanie, gdy zacznę pisać o pracy woblerów, ha, ha… Obecnie jakoś dziwnie, zupełnie niewinnym przypadkiem podkreśla się „myki”, ba, co cwańsi producenci (w wyniku swoich „przemyśleń i serii eksperymentów, „kombinacyj”, rzecz jasna, ha, ha…) pchają ołów w łeb (czyżby samobójstwo) i dmuchają w komory powietrzne, które drzewiej larwy kózek mi w topoli nawierciły, aby osiągnąć pewne niuanse pracy, która jeszcze 10 lat wstecz była fanaberią jakiegoś oszołoma ze Zgorzelca, czy tam Sulikowa… Teraz pora na następną fanaberię pt. „Kamerka”…
Dodałem oczy z ołowiu kilku wobkom ... i przejrzałem na oczy, juz kilka lat temu wskutek sugestii prowadzącego ten wątek.
Te Wirussy sklonowałem od Pana do swoich potrzeb na głęboką wodę ... przyznaję się bez bicia. To ma potencjał !
Ale dodałem coś od siebie bo tak mam , ze wszystkim. Zamiast końcowego oczka dałem coś takiego jak krętlik rolkowy/agrafka w jednym.
Łatwiej wtedy modyfikować "dupkę "
pozdrawiam
Krzysiek
Te Wirussy sklonowałem od Pana do swoich potrzeb na głęboką wodę ... przyznaję się bez bicia. To ma potencjał !
Ale dodałem coś od siebie bo tak mam , ze wszystkim. Zamiast końcowego oczka dałem coś takiego jak krętlik rolkowy/agrafka w jednym.
Łatwiej wtedy modyfikować "dupkę "
pozdrawiam
Krzysiek
Kiedyś istniała tendencja (nawyk?, moda?...) specyficznego obciążania woblerów pod środkiem wyporności, ciężkości, a więc zwykle w okolicach brzusznej kotwicy i to skutkowało z reguły pracą szerokiego X. Wcale nie twierdzę i nigdy nie twierdziłem, że nie należy także tak… Ale należy także inaczej to robić, aby osiągać inne parametry pracy, akcji… Bo różne prace przynęt się sprawdzają, tak samo, jak i inne kolory itd. Należy to po prostu rozumieć, no i w końcu umieć robić…
Jeśli chodzi o wirussa, to robiłem go z myślą bardzo wielu modyfikacji, od samego początku i do końca ten cel mi przyświecał, a więc rozwiązanie kształtu korpusu, które ostatecznie zostało - jest efektem możliwości wielu różnych, ewentualnych zastosowań z opcją „ekspress”, ha, ha, bo np. zamiana paletki na riperra to kilka sekund… A tak prawdę mówiąc, to wszelkie dodatki musiałem jak najbardziej zbliżyć do korpusu (stąd rozcięcie paletki…), bo mam pewne wewnętrzne przekonanie mające fundamenty w praktyce, ha, ha… Ale każdy może oczywiście po swojemu… Idea się liczy najbardziej, czasami, bo każdemu może przyświecać inny cel, lub założenie, ha, ha…
Dzięki za pozdrowienia.
Jeśli chodzi o wirussa, to robiłem go z myślą bardzo wielu modyfikacji, od samego początku i do końca ten cel mi przyświecał, a więc rozwiązanie kształtu korpusu, które ostatecznie zostało - jest efektem możliwości wielu różnych, ewentualnych zastosowań z opcją „ekspress”, ha, ha, bo np. zamiana paletki na riperra to kilka sekund… A tak prawdę mówiąc, to wszelkie dodatki musiałem jak najbardziej zbliżyć do korpusu (stąd rozcięcie paletki…), bo mam pewne wewnętrzne przekonanie mające fundamenty w praktyce, ha, ha… Ale każdy może oczywiście po swojemu… Idea się liczy najbardziej, czasami, bo każdemu może przyświecać inny cel, lub założenie, ha, ha…
Dzięki za pozdrowienia.
Opowiem dziś trochę o moich „wędkarskich podróżach”, ale tych samotnych, a więc takich, które najbardziej lubiłem… Sam na sam z rzeką, albo jeziorem… Bez telefonów, bez tego wszystkiego, co może rozpraszać i mącić sens samotności i obcowania z Naturą… „Zbiorowe wędkarstwo” już od dziecka mnie wnerwiało… To gadanie głupot, ble, ble, ta kupa straconego czasu na „dogadanie się” w kwestiach łowiska, te ustawiczne „odwiedziny”, te wołania na kawę, namawianie do kielicha, głośne nocne rozmowy, wręcz gwar, połączony z nieodpowiednim zachowaniem się itd., itd. Fakt, miałem kilku kumpli, z którymi chętnie jeździłem, ale byli do mnie podobni… „Jak się pije, to się pije, a jak się robi, to się robi…”, ha, ha, pamiętacie? Na rybach ze mną musiało być podobnie… „Albo rybka, albo pipka…”… Dziewięćdziesiąt procent mojego wędkarstwa, to samotne przedsięwzięcia… Już od dziecka, od trzynastego roku życia rozpocząłem solo wędrówki w poszukiwaniu przygód z rybami, także w tym wieku rozpocząłem samotne wędkowanie nocami… Kursowe pociągi i autobusy były środkiem lokomocji, a na pobliskie łowiska grzałem odpowiednio przystosowanymi rowerami, bo bagaż nieraz był znacznej masy i objętości, ha, ha… Wybierałem zwykle miejsca z dala od ludzi, w prawie niedostępnej dziczy… Nawet wielodniowe wyprawy na pstrągi były wliczone w ten nietypowy repertuar. Jeśli chodzi o takie eskapady, to latami poprawiałem wszystko tak, aby było mi najwygodniej… Wzdłuż całej Kwisy i pewnych odcinków Bobru stworzyłem sobie tzw. mety przeznaczone na biwak, odpoczynek i przenocowanie… Były to odpowiednio przygotowane miejsca, kryjówki w bardzo niedostępnych miejscach, które nieraz jeszcze dodatkowo bardziej kamuflowałem poprzez zagęszczanie roślinności, albo niszczenie wszelkich możliwości przypadkowego dotarcia nieproszonym gościom. Przez około dwa lata kompletowałem ten „ciąg baz”, aby póżniej korzystać lat kilkadziesiąt… Było tam wszystko, od naczyń po koce, karimaty… Nafta, benzyna, świece, zapałki, ciuchy, sprasowane namioty foliowe, siekierki, konserwy, soki owocowe, apteczki itp. Wykorzystywałem groty, wgłębienia w chaszczach, wnęki pod mostami, stare bunkry, wojskowe ziemianki, wśród gęstwin roślinności budowałem szałasy… Wszystko po to, aby mieć gdzie przeczekać noc, albo jakąś niespodziankę pogodową… Dzięki temu, gdy udawałem się na wiele dni – nie musiałem za każdym razem targać w plecaku i torbie wielu, wielu rzeczy, bo chyba każdy wie, co tzn. survival i jakie niesie z sobą niebezpieczeństwo. A w moim kalendarzu istniał tylko jeden dzień w roku, w którym rzadziej bywałem na rybach… Ten dzień to… dwudziesty dziewiąty lutego… Ha, ha…
Przez całe dziesięciolecia funkcjonowało złudne pojęcie doskonałości przynęt, polegające na założeniu, że „przynęty doskonałe” to takie, które wiernie imitują pokarm i „nienagannie” się poruszają… Ów obraz nienaganności ruchu, kształtów i kolorów powstał nie wiadomo kiedy i nie wiadomo w czyjej głowie (albo głowach…), choć raczej stworzył go narząd wzroku, a nie mózgu, bo przecież praktyka łamała schemat i była kontrą dla zauroczeń… Pomimo tego i faktów zaprzeczających takiej teorii, uparcie lansowano tendencje wytwórcze, wręcz nakłaniano rękodzielników do pracy zgodnej z „założeniami góry” i mieszczącej się w stworzonej idei fixe… Był taki czas, że piszczano z zachwytu na sam widok woblerów oklejanych naturalną rybią skórą, ha, ha… Miały przecież być niezwykle łowne, wręcz czynić cuda, zawsze i o każdej porze dnia i nocy, ha, ha… Bardzo subiektywne odczucia jakichś tam ludzi skierowane w stronę „nienaganności kształtu, harmonii pracy i naturalnych kolorów” próbowano zamienić w religię, nadać rangę pewności wiary. Mit istnieje do obecnej pory.
Należałoby krok po kroku, spokojnie i dokładnie włączyć wiele nauk przyrodniczych, fizykę i filozofię, aby dokładniej zbadać problem, bo praktyka, choć nie jest nauką, to bardzo często na miano takie zasługuje… A zdarza się, że praktyka przeczy wielu teoriom, nawet naukowym i powinna być brana pod uwagę na pierwszym miejscu i to od jej wskazówek należałoby rozpocząć wędrówkę w dżungli problemów i pod-problemów, bo każdy problem natychmiast wydaje na świat liczne potomstwo. Pytania tworzą następne pytania, nieraz podchwytliwe, nieraz zaprzeczające teoriom, a nieraz także złośliwe, bo podparte zmyślonymi faktami… Do zadań nauki należy rzetelne przesianie wszystkich podawanych faktów i oddzielenie ziarna od plew.
Należałoby krok po kroku, spokojnie i dokładnie włączyć wiele nauk przyrodniczych, fizykę i filozofię, aby dokładniej zbadać problem, bo praktyka, choć nie jest nauką, to bardzo często na miano takie zasługuje… A zdarza się, że praktyka przeczy wielu teoriom, nawet naukowym i powinna być brana pod uwagę na pierwszym miejscu i to od jej wskazówek należałoby rozpocząć wędrówkę w dżungli problemów i pod-problemów, bo każdy problem natychmiast wydaje na świat liczne potomstwo. Pytania tworzą następne pytania, nieraz podchwytliwe, nieraz zaprzeczające teoriom, a nieraz także złośliwe, bo podparte zmyślonymi faktami… Do zadań nauki należy rzetelne przesianie wszystkich podawanych faktów i oddzielenie ziarna od plew.
No i następny roczek ucieka sobie powoli i wcale przy rozstaniu za nim płakać nie będę… Szlag by go trafił, bo ten cały corona wirus go zdominował i stworzył nieznane wcześniej problemy… Jakby wirusów było mało, doszło jeszcze do tego wprowadzenie do produkcji i sprzedaży mojego wirussa, no bo przecież nieszczęścia chodzą parami, ha, ha… Na osłodę udało mi się wreszcie otrzymać pewien kolor, z którym walczyłem kilka lat i jakoś nie wychodziło… Nie wychodziło, bo nie dysponowałem taką ilością „wolnego” czasu, jak w bieżącym roku… Miałem wreszcie możliwość rzetelnego przyłożenia się w temacie… Teraz tylko pomalować woblery i sprawdzić w nowym roku, czy działa tak, jak dyktuje założenie… No, ale… Ponoć na Wyspach wymutowało się nowe cholerstwo i wszystko znów wisi na włosku… Kiedyś, jak na łyso ostrzygła mnie milicja obywatelska, ha, ha, to stare babki w popłochu robiły mi miejsce na chodniku, gdy sobie spokojnie szedłem… Co by było, gdybym miał na dokładkę maseczkę na twarzy…. Wczoraj widziałem, jak stare babki wymachiwały laskami i zagrodziły przejście jakiemuś wypakowanemu łysemu, bo szedł bez maski… Co się dzieje, co się dzieje… Może przebiegunowanie Ziemi już się rozpoczęło?, ha, ha…