Nie jesteś zalogowany/-a ZALOGUJ SIĘ lub ZAREJESTRUJ SIĘ
Jesteś tutaj: Corona-Fishing > Grupy

WARSZTAT SS


offline
Sławomir S. 2020-12-24 10:47

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Wszystkim, dosłownie wszystkim, bo dziś dusza ma czysto biała (jak świeży śnieg, którego nie ma), sympatykom i niesympatykom Warsztatu SS, ekipie CF, życzę zdrowych i wesołych Świąt bożonarodzeniowych i braku kaca, ha, ha, po tychże dniach…
offline
Chory na Lorbaski 2020-12-24 11:25

Użytkownik
Użytkownik
Posty: 107
Zdrowia i mocnych targnieć wszystkim pozytywnym Wedkarzom

offline
Remigiusz K. 2020-12-30 16:54

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 3388
wszystkiego dobrego i samych słodyczy
offline
Sławomir S. 2020-12-31 09:49

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Dzięki i wzajemnie.
offline
Sławomir S. 2020-12-31 16:44

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
No i przyszła pora na następne życzenia, jak co roku… Pamiętam, jak na początku któregoś tam roku lat osiemdziesiątych nawalony jak stodoła skarbnik pewnego koła PZW przykleił mi znaczek zaświadczający opłatę do góry nogami… Cały rok był pechowy, ha, ha... Życzę wszystkim zaglądającym do warsztatu prawidłowo wklejonych znaczków i duuużo zdrowia, optymizmu, poczucia humoru i przymkniętych oczu na wiele spraw toczących się wokół… Naprzeciwko Matki Natury i Manitou wszystko jest niczym. Cieszmy się każdym dniem życia, bo jutro już może nam go zabraknąć.
offline
Sławomir S. 2021-01-01 23:30

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Dziś, brzegami wielu rzek podążali spragnieni oczekiwaniem, łowcy pstrągów i troci… Jeśli dziś połowili i się tym pochwalą – jutro i pojutrze będzie ich o wielu, wielu więcej… W latach 90 – ych także z niecierpliwością oczekiwałem magicznej daty rozpoczęcia sezonu pstrągowego… Najgorszą możliwością była zbieżność dnia 1.02 z dniem wolnym od pracy, bo wtedy wiadomo, więcej ludzi… Pierwsze pstrągi łowiłem, gdy sezon rozpoczynał się 15 marca… Kiedyś, pewnego pięknego i dość mrożnego dnia pierwszy lutego wypadł w tygodniu, więc wziąłem wolne i skoro świt pomknąłem w przyczepie Jelcza do Lubania, póżniej przesiadka i następnym autobusem do Nawojowa Łużyckiego… Był to jeszcze ten „dziwny” okres, gdy Kwisę na wielu odcinkach przemierzałem samotnie i nie spotykałem najmniejszych śladów wędkarzy… W tygodniu pracy lubiłem jeździć nie dlatego, że mogłem mieć konkurencję, ale dlatego, że rozkład jazdy autobusów był bardziej przyjazny…

Tak, tak, byłem napalony, gdy doszedłem do brzegu rzeki… Spotkać się z Ukochaną po kilku miesiącach rozłąki - to łzy wzruszenia i dreszcz emocji… Jak zwykle piękna i tajemnicza zimą, z pozoru chłodna w pierwszym kontakcie i jakby odpychająca ciekawskie spojrzenia… Ale doskonale wiedziałem, co kryje pod czarną maską wijącą się wśród białego iskrzącego pola… Poprzednie zimy doświadczeń wskazały to miejsce, ten odcinek i włożyły do pudełka odpowiednie przynęty… Szybko złożyłem wędkę i przywiązując agrafkę już wiedziałem, co zrobię… Lód skuł spokojne miejsca i zatoczki przerywanym pasmem o szerokości od jednego metra do dwóch… Obserwując rzekę kątem oka natychmiast stworzyłem scenariusz następnych chwil… Zbyt szybko… Nałożyłem cienkie, sukienne rękawiczki, bo mrozik z lekkim wiatrem mógł póżniej dokuczać… I powoli kroczek za kroczkiem w butach z miękkimi piankowymi podeszwami stawiałem pierwsze ślady sezonu na paśmie lodu… Miałem w oczach rysia z kanadyjskiej puszczy pod kołem podbiegunowym, polującego na białego zajączka… Kroczek za kroczkiem, powolutku, aby nic nie zaskrzypiało i aby nie odłamał się najmniejszy skrawek lodu na krawędzi… Do miejsca, w którym będę mógł przeciągnąć przynętę na stosunkowo długim odcinku wzdłuż rantu… Wtedy byłem kompletną szajbą (jakby teraz nie.., ha, ha…)… Biała wędka, białe spodnie, czapka i kurtka także w tym kolorze… Nawet plecak… Elegancja, wdzięk i urok Anioła Śniegu… Czarno – szaro - biały 15 cm streamer na trzy gramowej główce zmierza w moim kierunku w wodnej krainie marzeń… Nagle jebnięcie nr. 1. Pstrąga. Wielkiego pstrąga. Po jaką cholerę jeszcze go docinałem, nie wiem… Ale byłem przecież napalony… Pierwszy rzut. I był ten półobrót z małym poślizgiem, w którym mój środek ciężkości zawędrował zbyt daleko od brzegu. Powstał jako pochodna mocnego zacięcia, nerwowości połączonej z efektem emocjonującego oczekiwania… I zaraz nastąpiło jebnięcie nr. 2. Pod nogami. Lód pękł i pojechałem z rybą i krą w kierunku nurtu… Gdy to piszę, mój mały szuka w gaciach najcieplejszego miejsca… To, co się póżniej działo to istny horror, który na samą myśl, wywołuje u mnie ciarki na całym ciele… Przewróciłem się na plecy i nurt w sekundzie zaczął robić ze mną, co chciał… Nawet nie zdążyłem uchwycić momentu, gdy wędka wypadła mi z dłoni, pamiętam czapkę, która jak biała czapa śniegu płynęła w dal… Miałem szczęście, że rzeka stosunkowo niewielka i nie bardzo głęboka, bo w rozpaczliwych ruchach zdołałem przyjąć pozycję pół-pionową i uchwycić się ostatkiem sił jakiegoś krzewu… Gałązka się ułamała i znów wróciłem, skąd przybyłem, ha, ha… Złapałem następną i wtedy pomyślałem sobie, że jeśli teraz się urwie, to po mnie, na amen… Wydarłem się : „Manitou, nie leć w ch…, nie teraz, za wcześnie…”… Widocznie posłuchał i odpuścił… Łamiąc lód i zrywając nadbrzeżny śnieg do gołej ziemi, zgniłej trawy i liści, wreszcie się wygramoliłem… Z sekundy na sekundę stawałem się jeszcze „twardszym twardzielem”, czułem, jak szmaty zamarzają razem z ciałem, zmieniając się w stalową blachę, ha, ha… Upaplany śniegiem i błotem upodobniłem się do szczęśliwego (nieszczęśliwego?) streamera… Co tu robić, co tu robić, gorączkowo kręciłem się w kółko, rozpaczliwie rozglądając się dookoła… Zobaczyłem dym z komina… Czarny dym jak smoła… Nie wiem, czy cokolwiek myślałem, z jakąś logiką, czy byłem taki wyrachowany, jak na wstępie łowienia… Nie oglądając się za siebie „pomknąłem”, ledwo przebierając stopami w butach na miękkich podeszwach, ha, ha, drobnymi kroczkami w stronę tego dymu… Na szagę, jak to mówią... Przewracając się na zamarzniętym, zaoranym pod kartofle polu, darłem białe spodnie i siną skórę do krwi… Ile miałem nadzieii, gdy furtka puściła i wgramoliłem się na podwórze, dostrzegając drzwi domostwa… Ale… Widzę, jak dziś tego psa… Łańcuch się zerwał i wielkie psisko wzorowo wypełniło swoją rolę obronną… Jakby wszystkiego było mało, z łatwością mnie przewrócił, bo „gnałem” resztką sił i ochoczo wbijał kły w podmrożone mięsko, szarpiąc przy tym z sadystycznym wyrachowaniem, jakby od dawna miał na mnie apetyt i czekał na stosowną chwilę… Słyszę głos, który po chwili wieczności przebił lodowate czopki w uszach : „Burek do nogi…”… Dziadek i Babcia wiedzieli co robić… Ściągnęli biały, pół godziny wcześniej plecak, rozebrali do naga, opatulili kocami i rzucili pod piec jak jakąś szczapę drewna… Dygocząc się, czułem jak fala ciepła powoli, z początku nieśmiało, a póżniej jak jakieś tsunami zalewa cały mój organizm, tym bardziej, że Babunia od czasu do czasu wlewała mi do gardła pewien płyn, który jak się póżniej dowiedziałem, jej mąż tworzył w zakamarkach stodoły z różnych odpadków, który wpierw w beczce, a następnie podczas destylacji w miedzianych rurkach z wolna nabierał piekielnej mocy leczniczej… „To ty synuś zabawisz u nas z dwa dni, bo ciuchy dziś nie wyschną, jak należy…”… I usłyszałem warkot włączonej i wysłużonej pralki Frani… Kiedy już doszedłem do siebie jako tako, dali mi stare ciuszki Dziadzia i zaprosili do stołu na obiad… Nie pamiętam, czy w życiu coś mi lepiej smakowało… Swojskie pierogi ze skwarkami i do tego dzban również swojskiej śmietany… Dziadek po każdym pierogu uzupełniał dawkę leku w płynie wg wskazań Pani Doktor i sam również profilaktycznie leku zażywał, bo przecież zimna Kwisa niedaleko i każdy może się skąpać… Po obiedzie była zaraz kolacja, której jedynymi składnikami był chleb wypiekany przez gościnną gospodynię, ćwikła z chrzanem rosnącym nad brzegiem rzeki plus kiełbasa ściągana do woli z haków wiszących w zimnym korytarzyku tzw. schowanku przy kuchni, oczywiście wespół ze stałym i systematycznym podawaniem lekarstwa, a że dzień krótki, to i minął niepostrzeżenie ( z powodu skutków ubocznych tego rodzaju leków nieraz zrywałem swoje więzi z wegetarianizmem…)… Obudziłem się rano nagle i wystraszony, bo w koszmarze zobaczyłem Dziadka, jak podaje mi butelkę bimbru, chcąc wyciągnąć mnie z wody… Gdy wszedłem do kuchni, Pani Doktor kończyła cerować poszarpane ubrania… Posypała mi rany zadane przez psa jakimś żółtym proszkiem, oznajmiła, że Burek jest co roku szczepiony i poprosiła, aby tego nikomu nie mówić… Prosiła męża nieraz, aby sprawdził łańcuch, ale był zbyt zajęty produkcją leku… Nie było wtedy telefonów komórkowych, musiałem szybko wracać do domu tą samą drogą, którą przybyłem, aby zadzwonić do pracy i poprosić o jeszcze jeden bieżący dzień wolny… Wrócił w międzyczasie Dziadek, bo już nakarmił żywy inwentarz i Burka… „No to co, śniadanka jeszcze u nas nie jadłeś…”… I postawił na stole butlę lekarstwa, jednocześnie kładąc smalec ze skwarkami na wielką patelnię, a cztery tuziny jaj osobno wbijał do stojącego nieopodal garnka… Zapach topionego smalcu tak mnie omamił, że za pięć godzin (akurat przed następnym obiadem…) w połatanych białych spodniach i białej kurtce szedłem z dziadkiem do Sołtysa, bo ten ponoć miał jeden we wsi telefon… Tylko czapka była starą ruską uszanką, którą mimo protestów ratownicy medyczni założyli mi na łeb… Szliśmy z dziadkiem pełną szerokością szosy, śpiewając różne piosenki, drąc się na całe gardła, wężykiem, potykając się co krok… Dziadek szedł w zużytych kapciach i podskakiwał jak fakir na gorących węglach, a ja w swoich butach z cichymi podeszwami zamykałem duet pochód… Śnieg w nocy dowalił i miejscami brnęliśmy prawie w zaspach, a klaksony samochodów zamieniły wszystkie inne dżwięki w jakąś bajecznie wesołą muzykę… Gdy dzierżyłem nerwowo słuchawkę telefonu : „Halllooo, paanie kieeroowniiku, prooszę o, o, o, woolne do końńcaa tyygodniia, boo się toopiiłeem, piies mniee poogryyzł…”.., Dziadek nadawał Sołtysowi, że spadłem mu z nieba, bo obiecał żonie przy Proboszczu, że sam nigdy w swoim życiu pił bimbru nie będzie… Koniec.



offline
Chory na Lorbaski 2021-01-02 11:21

Użytkownik
Użytkownik
Posty: 107
Piekna przygoda, ale streamer...S T R E A M E R u Pana na zestawie i to 15cm hu hu.
offline
Chory na Lorbaski 2021-01-02 11:42

Użytkownik
Użytkownik
Posty: 107
Ta opowieść pokazuje jeszcze pewien wycinek czasów, ktore bezpowrotnie minęły oto w siermiężnej rzeczywistości , na odludziu spotyka kogoś nieszczęście i trafia do ludzi starszych, pewnie doświadczonych wojną, którzy dają pomoc.Nie dyskutują kim jesteś, tylko reagują na zdarzenie instynktownie....naturalnie, bez wahania. Teraz to pewnie po policje by dzwonili,... legitymowali, kazali czekać na podwórku pod okiem kamer i pitbulli no i dać w zastaw jakiś fant..aż na dworze zostałby "bałwan"...
offline
Sławomir S. 2021-01-02 20:30

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Chory na Lorbaski:
Piekna przygoda, ale streamer...S T R E A M E R u Pana na zestawie i to 15cm hu hu.

Wszystko się robi, robiło, a nawet więcej, mam takie przynęty, które są piekielnie skuteczne, a które trudno byłoby sklasyfikować, wręcz niemożliwe by to było, bo są odstępstwem od reguł wszelakich...
offline
Sławomir S. 2021-01-02 20:32

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Chory na Lorbaski:
Ta opowieść pokazuje jeszcze pewien wycinek czasów, ktore bezpowrotnie minęły oto w siermiężnej rzeczywistości , na odludziu spotyka kogoś nieszczęście i trafia do ludzi starszych, pewnie doświadczonych wojną, którzy dają pomoc.Nie dyskutują kim jesteś, tylko reagują na zdarzenie instynktownie....naturalnie, bez wahania. Teraz to pewnie po policje by dzwonili,... legitymowali, kazali czekać na podwórku pod okiem kamer i pitbulli no i dać w zastaw jakiś fant..aż na dworze zostałby "bałwan"...

No, to jeden z dwóch przekazów tego krótkiego opowiadania... Gdybym miał więcej czasu, to pisałbym takie opowiastki, wplatając w wątek sprawy czysto techniczne...
offline
Chory na Lorbaski 2021-01-09 11:28

Użytkownik
Użytkownik
Posty: 107
"No, to jeden z dwóch przekazów tego krótkiego opowiadania... Gdybym miał więcej czasu, to pisałbym takie opowiastki, wplatając w wątek sprawy czysto techniczne..."

Oj tak, tak i spisac to ladnie przy pomocy Remika K. i w Coronie w sklepie wrzucic ebóczka w PDF-ie...Tedy czekalbym i słyszałbym głos z Sulikowa. - Coz marzenia dobra rzecz..Jedźmy, nikt nie woła.
offline
Sławomir S. 2021-01-14 16:16

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Gówniarz i dwaj bokserzy. Część pierwsza.

Wszelkie podobieństwo imion, pierwszych liter nazwisk, oraz zdarzeń jest absolutnie przypadkowe.

Marianek był trochę podobny do Pażdziocha z serialu o Kiepskich (nawet imiona identyczne.., Marian P. i Marian K. ) – zupełnie zdominowany przez żonkę, która sprawując rządy o nic go nie prosiła, tylko cedziła ze sztucznie powiększonych (bo przecież skrytych pod grubą warstwą szminki), a w oryginale bardzo wąskich, zawziętych ust, wyłącznie rozkazy, jak kapral w wojsku wydający je świeżo upieczonym Kotom… Poznał ją na Mazurach, w krainie rybą i miodem płynącą (w dawnych czasach oczywiście, bo ostała się już jedynie „kraina” z tego szerokiego dość pojęcia). Przytargał ten „dodatkowy, niespodziewany bagaż” (we wczesnym zamiarze zwrotny, ale się nie udało w zawierusze dziejów nadać z powrotem, w północno wschodnim kierunku pobrania…) z jednej, z wielu wycieczek wędkarskich stamtąd do siebie, na Dolny Śląsk, no i ożenił się z tym bagażem i nijak już się nie mógł go pozbyć, przykleiło się toto, jak rozgnieciony ślimak w starym, szorskim namiocie, albo śluz węgorza na ulubionym swetrze z wełny , żadne pranie i czyszczenie nie pomagało… Na Jego jedyne szczęście w tym związku dwóch dusz i tyluż ciał, żonka uwielbiała konsumować właśnie te wcześniej wymienione dwa artykuły spożywcze… To był jej jedyny i wahliwy plus, raz ze smutkiem (gdy ryba nie brała), raz z radością (gdy brała) mówił Marian… Bo to był pretekst… A że była bardzo chytra, wręcz hobbystycznie liczyła pieniążki – Marian miał powód, oświecony ideą ekonomiczno gastronomiczną w postaci uzasadnionej wyższą koniecznością eskapadą na ryby (raczej po ryby) – czyli pusty żołądek połowicy, w którym jak w grzechotce – betoniarce dzwonią niestrawione ości, łuski, tipsy i zęby widelców… Nieraz słyszałem rozmowę telefoniczną (ale o wiele lat póżniej, w ugruntowanej już erze telefonii komórkowej…), bo Maniuś był trochę głuchawy i nastawiał głośność na full o mniej więcej podobnie brzmiącej treści : „I co złapałeś już coś?”… „Nie, nie, kochanie, ale jest szansa…”… „Bez ryb nie wracaj, leniu śmierdzący, ogródek do tej pory ładnie byś już wyplewił, sałatę i marchew żreć to chcesz. Jak nie „umisz” złapać ryby, to złapiesz haczkę i po powrocie natychmiastowym cały ogródek w tri miga doprowadzisz do porządku, bo jak nie, to ja ciebie doprowadzę.., także haczką…”. No i Maniuś się szybko sprężał, nieraz i trzecią wędkę zastawiał, gęsto się przede mną tłumacząc, że kiedyś tak było można… No, każdy człowiek ma jakieś problemy, a „szczególnie szczególne” problemy mają wędkarze, ale Maniuś miał problem nad problemy, bo znany od dawna w zaszyfrowanym niby zdaniu, niby pytaniu : „Być, albo nie być, oto jest pytanie…”… Nic tak życia pasjonatowi nie zepsuje, jak wredna i niewyrozumiała kobieta, już ja to wiedziałem i wiem, dlatego w głębi duszy rozumiałem Maniusia i bardzo mu współczułem… Pocieszałem go z czystego serca : „Dobrze, że miodu dzikim pszczołom nie musisz podbierać…”… Te podsłyszane “niechcąco” w czasie przyszłym (licząc od tamtego zdarzenia) rozmowy, w sposób doskonały wytłumaczyły mi zachowanie Maniusia z czasu przeszłego – wielką nerwowość, gdy ryba mu słabo brała i naleganie wręcz, abym coś złowił, umieścił w Jego wielkiej i długaśnej siatce, bo musi mieć alibi u żony, która podejrzewa go, że ma kochankę i to do niej jeżdzi, a nie na ryby… No i więc, współczując koledze wędkarzowi, a prawdę pisząc, mając w perspektywie następny wypad, z powodu wyższej konieczności, poświęcając idee dla dobra wspólnego, dostarczałem mu tego “alibi”, chociaż przecież rybom zwykle darowałem wolność… Ale wracajmy do kolei rzeczy… Bo nie żonka Maniusia jest główną bohaterką tego wspomnienia, ale postaci zupełnie inne, a prym wiedzie osoba niezwykle grożna, z większym chamstwem, wulgarnością i wyrachowaniem w sadystycznym, z premedytacją wilczej watahy zadawaniu strachu i bólu, przy której wcześniej wspomniana kobieta jest niewinną stokrotką, nieśmiało wyglądającą spośród źdźbeł traw łączki…

A zaczęło się tak…

W środku nocy jakiegoś tam sierpnia roku pamiętnego zadzwonił telefon… „Saszka musimy i bardzo, ale to bardzo cię proszę, jechać na ryby, gdzieś na dwie noce przynajmniej…”… „A co lodówka pusta?”… zapytałem ziewając… „No wiesz, i to, i tamto… Nie mogę z babą już wytrzymać, do tego wpadła na tydzień z Górnego Śląska szwagierka z popierdolonym dzieciakiem i równie popierdolonym Tatusiem tego bachora, w domu istny Sajgon, a więc chlanie, burdel i hałas jak jasna cholera…”… Kto mógł bardziej na tym świecie zrozumieć człowieka w tak dramatycznie naglącej potrzebie, jak nie ja, lekarz ciał i dusz ludzkich, który na wszystkie dolegliwości miał jedno, „jedyne lekarstwo, czyli wędkarstwo, nawet bardzo pasujące, bo z tym słowem się rymujące”… Nie, nie, to jest zwykła proza życia, a więc muszę powstrzymać się od rymowanek i nadać tej opowiastce nieco poważniejszy ton… Zgodziłem się oczywiście na ten następny wspólny wypad, bo do wędkowania byłem zawsze gotów i jedynie jakieś nadprzyrodzone zdarzenia tej przyjemności mogły mnie pozbawić… Wszystko jest zawsze przygotowane wcześniej i w sposób stały, strzał startera natychmiast uruchamia mnie, jak biegacza pochylonego nad belką… Znieść torby ze strychu, futerały z wędkami, skrzynki, zapakować do samochodu i… jedziemy. Zestawy na poszczególne techniki i metody mam osobno pakowane, opisane, wszystko w należytym porządku, jak u szanującego siebie i pacjenta porządnego chirurga na stole operacyjnym. No, czasem coś mi umknie w pośpiechu pakowania, w owych chwilach ekstazy i natchnienia, ale tylko nieistotne rzeczy, nie mieszczące się menu podstawowym… Poznosiłem klamoty na dół pod drzwi kamienicy, usiadłem na plecaku i czekam… Podjeżdża Maniuś na pełnym gazie, pisk hamulców, ale stanął ciut za daleko, musi cofać… Ale co to, co ja widzę… Nie jest sam… Przez okno spoziera z zaciekawieniem twarz jakiegoś dzieciaka w moim kierunku… Maniuś, gdy już zaparkował we właściwym miejscu, szybko wyskoczył z samochodu i zamiast otwierać bagażnik, bierze mnie „na stronę”, dość daleko od pojazdu, aby wytłumaczyć obecność niespodziewanego przeze mnie pasażera… A więc, co się okazało… Żonka postawiła w ostatniej chwili ultimatum.. Albo bierze dzieciaka, albo zostaje w domu… „Mówiłeś, że popierdolony…”… „Damy radę, jakoś się trzy dni przemęczymy, w nocy może będzie spać…”… „Zaraz, zaraz, dlaczego „MOŻE”? I dlaczego mówisz „MY się przemęczymy?..”… „A tak mi się jakoś powiedziało… Odejdziesz o dwie główki dalej, a ja z nim pomęczę się trochę na miejscu, przy samochodzie, MOŻE nie będzie latał…”… Jeszcze nie wsiadłem do samochodu, a tu już taki dylemat… Komplikacja planu, który miałem zawsze stworzony w głowie zdecydowanie wcześniej, dotyczącego miejsca łowienia i strategii… No to ładnie… Była krótka myśl, aby wziąć bagaż z powrotem na strych i odmówić „wycieczki”… Ale zawsze odganiam takie myśli, jak natrętną muchę, która prawdopodobnie czymś śmierdzi… To się nazywa „przelotną chwilą INTUICJI”… Ale głód wędkarstwa jest tak silnie w człowieku zakorzeniony, że nawet odgłos dalekich piorunów, niebo zasłane chmurami, prognozy meteorologiczne zwiastujące tajfuny, trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów itd. nie zniszczą nigdy drzemiącej w sercu nadzieii, optymizmu i wiary, że to tylko następne fałszywe alarmy i będzie jednak i mimo wszystko dobrze… No i miało być dobrze… Aha, Maniuś zapomniał gumiaków i wróciliśmy pod Jego dom… Wtedy zobaczyłem to MONSTRUM… Do samochodu podszedł Tatuś dzieciaka i wręczył mu dodatkowe pieniądze… Wielkie chłopisko o muskulaturze Herkulesa… Wytatuowany jak odsiadujący dożywocie członek kolumbijskiego kartelu… Prężył klatę i muskuły w mogącej się przy lada ciut szerszym oddechu porozrywać na części składowe podkoszulce… Burknął coś pod nosem i przeszył mnie spojrzeniem, z którego odczytałem jedną, ale jakże istotną treść – “Powierzam wam swoje dziecko i niech mu tylko z głowy jeden włosek spadnie…”…

W samochodzie, w czasie dojazdu na miejsce przeznaczenia następne śmierdzące muchy zaatakowały mnie ze zdwojoną siłą… „Gówniarz” (tak JEMU w skrytości ducha miano takie dałem…) zachowywał się przynajmniej dziwnie… Chłopak +- 13 lat klął jak najęty i nie wspomnę, że nawet na wstępie nie odpowiedział na moje powitanie… Co dwadzieścia kilometrów siku, jakby prostatę, pomimo tak młodego wieku miał wyolbrzymioną, ale raczej powód tych wytrysków z moczowodu był inny, bo chlał pepsi colę, jak ćpun po amfie… Nooo.., mówię, Maniek, takim tempem to zajedziemy, jak już trzeba będzie wracać… I chyba wtedy właśnie wpadłem w oko i ucho Gówniarzowi, bo siedząc z tyłu nie zaprzepaścił okazji, aby mi nasypać skruszonych solonych paluszków za kołnierze od kurtki i koszuli, o czym się kapnąłem dopiero, gdy pod wpływem dziwnego pieczenia, zdjąłem ciuchy, ale dopiero na miejscu, nad rzeką… Od razu oczywiście domyśliłem się kto jest sprawcą, bo z sufitu wnętrza Mańkowego samochodu prędzej posypałyby się poczwarki białych robaków, niż okruchy solonych paluszków… Postanowiłem sprawę przemilczeć na forum ogólnym (Mańkowi jedynie bąknąłem przypuszczenie…), choć już wiedziałem z kim MAMY (jednak!) do czynienia i że być może są to tylko pieszczoty wstępne, których finał trudno przewidzieć, trzeba się mieć ciągle na baczności, jak w czasie seksu na ławce w parku miejskim, na golasa i bez maseczek na twarzach (!)… Dojechaliśmy wreszcie i w czasie, gdy Maniek z Gówniarzem, tfu, znaczy sam (bo małolat nie kwapił się do żadnej pomocy, coś tam chyba sobie obmyślał…), rozkładał świeżo kupiony namiot, swoją wielką dumę, cud techniki i termiki, zapakowaną w zużyty pokrowiec a’la worek (aby małżonka nie wyczaiła) – ja zanosiłem spokojnie swoje rzeczy dwie główki dalej, poza teoretyczny, logistyczny zasięg niegrzecznego dzieciaczka… Także rozbiłem sobie swój stary, szybko rozkładalny namiocik u nasady ostrogi, oswobodziłem wędki z pokrowca i pełen ufności obserwowałem wodę… Mimo południa, bolenie biły w drobnicę, gejzery wody były śladem ich żerowania… To dobry znak, budujący zaufanie do wody, miły dla wędkarza początek spotkania z rzeką… Gdy już wszystko było na swoim miejscu i trzy wędki spinningowe gotowe do drogi wraz ze mną w długą podróż wzdłuż brzegów Odry, udałem się do głównego obozowiska, aby przy wspólnym stole jeszcze raz omówić strategię, napić się kawy i coś przekąsić… Koszyk z artykułami żywnościowymi, kubkiem, miską itp. zostawiłem przy samochodzie… Tak, jak było ustalone, Maniek ustawił już swój domek i zdążył nastawić na kuchence gazowej czajnik z wodą, która przyjemnie bulgotała i wydobywała ukryty w pamięci aromat kawy… „Gdzie masz kubek, bo szukałem w koszyku i nie znalazłem…”… A we mnie jakby piorun trafił, bo mucha wróciła i znów zabzyczała przy uchu… Złapałem koszyk i nerwowo rozpocząłem poszukiwania… Daremne. „Maniek, obserwowałeś Gówniarza z należytą uwagą?..”… „No wiesz, składałem stelaż, wbijałem śledzie, wchodziłem do wnętrza, aby rozłożyć materace, nie było możliwości ciągłej obserwacji…”. Maniek dobrze wiedział… Że ja karty wędkarskiej, wędek, przynęt, latarki, noża, pieniędzy, papierochów, zapalniczki, kubka i kawy nigdy nie zapominam… Mogę nie wziąć wody do tej kawy, mogę zapomnieć namiotu i zapasowych ubrań, kurtki przeciwdeszczowej w wielki deszcz, jedzenia, ale kawy i kubka do niej,,? - nigdy!!! Przenigdy! No dobra… Wróciłem do swojego obozu i przytargałem nietknięte i oryginalnie zapakowane plastikowe kubki, talerzyki itp., które wcześniej biwakujący „śmieciarze” na sporej stercie zostawili - jest to jedyna korzyść, jaką wtedy i w całym swoim wędkarskim życiu miałem i mam z takich syfiarzy… Wrócił z krzaków gówniarz, który sikanie zamienił na grubszy asortyment, bo był zrobić tzw. kupkę… „Ooo, kawkę się pije… A pan co tak z takiego kubka, myślałem, że jakąś filiżaneczkę zobaczę…” – i te słowa wycedził z takim dziwnym uśmieszkiem (bardzo ironicznym, wypada dodać…), drapiąc się przy tym po lśniącej pepsi – colą bródce… „Ty wiesz, my wiemy, ja wiem… Ale nie radzę ci więcej takich numerów, bo cierpliwość ma swoje granice…”. W momencie, gdy gęsto się tłumaczył, łżąc jak najęty, wziąłem koszyk na ramię, po małym plastikowym kubku w każdą z dłoni (bo zwykle do kawy mam prawie litrowy KUBAN, a nie kubek…) i pospiesznie się oddaliłem, słysząc jeszcze w oddali, jak posądza mnie o Alzhaimera i sklerozę razem wzięte do kupy… Hmm, droga do mojej główki przebiegała wąską ścieżką wśród gęstych zarośli, niieedoobrzeee… W ogóle wszystko było dość gęsto zarośnięte wokół mnie, a tylko do głównego obozowiska przy samochodzie z widocznego wału wiodła trawiasta alejka ze ścieżką pośrodku i szeroką polanką przy Mańkowej ostrodze… Reszta to las i gęstwina… Niieeedoobrzeee… Nie wiem dlaczego, ale już nie cieszyły mnie powtarzające się co chwilę ataki boleni i zamyśliłem się… Pomyślałem o wnykach na zające i o zębach tzw. żelazek, zastawianych przez kłusowników z mojej wsi na sarny i dziki… Musiałem równolegle do zmienionej mimo woli strategii łowienia utworzyć strategię obronną przed gówniarzem, bo czułem, że nie popuści… Noc będzie najgorsza, pomyślałem… Odszukałem szpulki w miarę starych żyłek i umieściłem je wraz z zapasowymi dzwoneczkami w osobnej reklamówce… Oręż na noc… Muszę, ale to muszę sobie ze szczeniakiem jakoś poradzić… Nie czułem złości, ani tym bardziej nienawiści, nic z tych rzeczy… U mnie jest zawsze jednakowo, bez względu na okoliczności – jak przygoda, to przygoda i jedno doświadczenie więcej…

Z daleka dobiegały odgłosy kłótni miedzy Mańkiem, a dzieciakiem… Steki wyzwisk i przekleństw… Powoli uspokajałem się i postanowiłem pospinningować… Oczywiście, nie było już wyjścia i zmuszony byłem poruszać się tylko brzegiem basenów obejmujacych jedną, jedyną ostrogę, aby mieć sprzęt i namiot pod pełną kontrolą, czyli w zasięgu wzroku… W jednym z basenów prawie po środku, z wody wystawała mini wysepka, idealne miejsce, aby w nocy posyłać przynętę zgodnie z regułami na napływ następnej ostrogi… Dostałem się na nią, brodząc po cycki w wodzie i jednocześnie targając spory pniak, jako siedzisko w czasie ewentualnego nocnego „posiedzenia”… Wysepka była w sam raz, nie za duża, nie za mała i dobrze rokująca, bo woda bardzo powoli opadała, a za nią i przed nią od strony nurtu dwa piękne głęboczki… Pomyślałem sobie, że gdyby nie ten łebek to byłoby zajebiście… Marzenia ściętej głowy… Mniej więcej w tym momencie o mało nie dostałem zawału, bo „coś” potężnie koło mnie chlupnęło i niespodziewane rozbryzgi wody ochlapały mnie i piaszczystą wyspę… Kątem oka zauważyłem, jak jeden z krzewów się lekko zatrząsł, pomimo kamiennego bezruchu pozostałych… W miejscu skąd pochodził nagły gejzer znalazłem sporej wielkości bazaltowy kamień, który wbił się w szarą żółć rzecznej mini przykosy, która jest podobna do pustynnej wydmy… W sam raz pasował do kamieni tu i ówdzie wystających z pół zasypanych cypelków, szczątkowych śladów umocnień, przeplatanych pierwotnie faszyną, tzw. opasek, oraz głównego budulca ostróg… Za kamieniem ciągnęła się świeża smuga wzburzonych osadów i drobniutkiego piaszczystego prochu… Gówniarz, jebany gówniarz… Ciekawe, co teraz zmyśli, lub wymyśli… Wygramoliłem się na zarośnięty pochylonymi trawami brzeg rzeki, szybko zaznaczyłem miejsce wejścia do wody i pobiegłem ile sił w nogach do Mańka… Siedzi sobie szczeniak przy stoliku, jakby nigdy nic i coś gada wujkowi o bólu brzucha, jęcząc przy tym, jakby umierał… „Rzuciłeś kamieniem!”, mówię… „Jakim kamieniem… Brzuch mnie boli i byłem się załatwić, przed chwilą wróciłem…”… „Gnoju jeden, nie wiesz nawet, co robisz…”. „Jak nie kubek, to kamień, aha, wpierw były paluszki, wuj mi powiedział… Niech się pan, panie Suszkiewicz wysuszy, bo w nocy może być zimno…”… I znów ten ironiczny uśmieszek i znów drapanie się po bródce, do tego celowe, cyniczne przekręcenie mojego nazwiska… A Maniek kiwał tylko głową zawstydzony, zażenowany i bezbronny, tak jak i ja… Bo co mieliśmy zrobić, pobić Gówniarza? Nie mogliśmy tego uczynić, przynajmniej na razie i teoretycznie… Rzecznik Praw Dziecka zawsze czeka na takich zwyrodnialców z utęsknieniem… Poprosiłem Mańka, aby krzyczał, gdy straci „obiekt” z oczu i krótkotrwale wściekły wróciłem do siebie… Przecież mógł mnie trafić tym kamieniem w łeb… Jak tu łowić, będąc odwrócony w stronę rzeki, mając za sobą gąszcz i czającą się w nim BESTIĘ… Młodociana, czy stara, nie ważne i nie ma różnicy – bestia jest zawsze bestią i prawdopodobnie bestią zostanie…

Ciąg dalszy, czyli część druga i ostatnia, prawdopodobnie nastąpi. O ile się nie utopię, bo zanosi się na lód, ale cienki…



offline
Sławomir S. 2021-01-18 20:54

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
W związku z tą całą sytuacją pogodową i rozterkami wędkarzy podlodowych, czyli wejść na lód, czy nie wejść, przypomniała mi się zabawna sytuacja z przeszłości… Kiedyś nikt nikogo nie namawiał, ani nie zniechęcał… Na lodzie były pustki i w moim regionie można było na palcach policzyć takich, którzy pod lodem łowili… Zwykle samemu trzeba było podjąć decyzję i żaden Internet grubości pokrywy lodowej nie mierzył… Kiedyś z kolegą zdecydowaliśmy, że jedziemy na Witkę, taki zbiornik zaporowy 5km od Sulikowa… Pogoda była podobna, pierwszy i nieśmiały mróz ledwo trochę skuł wodę, a zaraz potem pojawiły się obfite opady śniegu i pomimo dwóch, trzech dość mrożnych nocy, raczej nie było szans na w miarę bezpieczną pokrywę lodową… Na wszelki wypadek w takich sytuacjach brałem narty, 50m grubej linki i siekierę. Kolega podobnie… Lód, rzeczywiście był nienadzwyczajny, ale po potrójnym zabezpieczeniu się, bo do linki i nart dodatkowo ścinaliśmy około 5m suchą topolę, która w razie co, dodatkowo rozkładałaby ciężar ciała na lodzie… Linka była jedną końcówką przywiązywana do zdrowego drzewa, ha, ha... Nigdy w czasie łowienia w ten sposób nie zamoczyłem ani jednej nitki, choć rzeczywiście, nikt w miarę normalny nie ryzykowałby… Na początku roku zwykle jest najwięcej kontroli i nagle zjawiło się dwóch Szanownych Panów, którzy drepcząc na brzegu zażądali okazania kart wędkarskich… „Mahomet do góry, czy góra do Mahometa ma przyjść?” zapytałem, choć oczywiście wszystko, jak zawsze jest u mnie w porządku należytym! Podreptali, popsioczyli, od skur… i wariatów nas wyzwali, po czym się oddalili i wszelaki ślad po nich zasypał gęsty śnieg…
offline
Sławomir S. 2021-01-22 18:02

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Nie utopiłem się, bo w ogóle nie byłem, a być nie mogłem, gdyż lodu nie ma, ha, ha… Korzystając z faktu, że jeszcze żyję, napisałem drugą część opowiastki. Każda opowieść jest podobna do woblera. Obciążenie musi być prawidłowo rozmieszczone… Nie udało mi się jednak dwupunktowo rozmieścić, czyli w dwóch częściach, aby skutek był w/g mnie zadowalający, a więc będą trzy punkty… Jest to prototypowe przedsięwzięcie, więc sobie improwizuję… Jeśli rybom się spodoba, pojedziemy z takim koksem… Najgorsze malowanie… Odcienia i opalizacje, brokaty, kropki, paski i paćkanie… No i to lakierowanie… Skromnie musiałem ograniczyć do tylko trzech warstw... A to, niestety, zajmuje dużo czasu, no i także miejsca, ha, ha…

Gówniarz i dwaj bokserzy. Część druga.

Wszelkie podobieństwo imion, pierwszych liter nazwisk, oraz zdarzeń jest absolutnie przypadkowe.

-Może się wydawać, że przesadzam z nazewnictwem… Eee, może i tak, ale w miarę upływu lat pewne sprawy nabierają mocy i znaczenia… Wtedy, zaraz po faktach opowiedziałem jednemu z Przyjaciół tą historyjkę, jako wesołe wydarzenie, jedno z wielu… Jednak lata mijają, a historia dojrzewa jak owoc i z czasem nabiera innego smaku, pobudza nowe refleksje , czyli jej aromat i smak jest zupełnie inny – tak samo, jak człowiek, z czasem, po latach, inaczej interpretuje swoje i innych zachowania, także w sposób bardziej dojrzały… Wielu powiedziałoby, że “zabili” by gnoja już po wrzuceniu pierwszego kamienia w łowisko… Łatwo powiedzieć, ale trudniej zrobić… Wcale nie jest prosto uderzyć dziecko, które pomimo prośb i gróżb postępuje w sposób prawie przestępczy… Mogliśmy co prawda, poddać się i zrezygnować z łowienia, pojechać do domu i oddać dzieciaka kochającym rodzicom… Ale istnieje coś takiego, jak męska duma, honor itd… Im bardziej nas wnerwiał, tym bardziej pragnienie zemsty w nas dojrzewało… Czekaliśmy na jego błąd… Nie mogliśmy przegrać z dzieciakiem i zrealizować jego scenariusz, w którym on był w finale górą… Sączył powoli jad w moje pozytywne, oraz pokojowe nastawienie do świata, a przede wszystkim mącił mój pogląd dotyczący dzieci, że to niewinne i bezbronne osóbki wymagające ciepła i opieki. Są wydarzenia, że jak mówią, święty by nie wytrzymał… No i właśnie, byłem w samym centrum takiej sytuacji… Czułem się jak imbryk z gwizdkiem, w którym powoli gotuje się woda… Nie wiedziałem jedynie, kiedy gwizdek zagwiżdże, ale czułem, że to pewne, jak Słońce na niebie… Szala z cierpliwością niebezpiecznie pięła się do góry, bo jej odważniki powoli spadały w otchłań bezsensu części bezwarunkowych zasad, a z drugiej strony instynkty windowały wagę do dołu, w stronę najnormalniejszej samczej agresji . Aż nadto zaczynałem pojmować, że wszystko ma swoje granice… Tu sprawa była beznadziejna, ani się gnoja pozbyć przez utopienie, ani samemu spieprzyć, gdzie pieprz rośnie… Nic nie pomaga, ani prośby, ani złość i krzyk na młodym osobniku nie robią najmniejszego wrażenia, nie skłaniają do refleksji rozwydrzonego charakteru… Korupcja, łapówka? Może gnojowi zaproponować kasę za spokój, hmm… Ale nie, nie, tak poniżyć się nie potrafiłem i czekałem na dalszy ciąg wydarzeń prawie z bijącym mocno sercem… A sytuacja była rozwojowa… Każda najmniejsza chwila spokoju była jedynie ciszą przed burzą, w tym czasie Gówniarz ładował akumulatory i psychopatyczny mózg planował nowy spektakl… Po upływie lat mogę powiedzieć, że oprócz wad, miał także zalety – upór, konsekwencja działań, ambicja, odwaga, pomysłowość, co w dzisiejszych czasach w połączeniu z chamstwem, tupetem, bezkompromisowością, brakiem empatii może stworzyć “np. m. in. tzw.” człowieka sukcesu, zwanego potocznie w niektórych kręgach przedsiębiorcą…

Wracajmy do historii i dalszego biegu opowiaski. To dopiero środek akcji i atrakcji.

Póżnym wieczorem, gdy było jeszcze w miarę widno, porozciągałem w poprzek jedynej ścieżki wiodącej na moją ostrogę wcześniej przygotowane żyłki i zawiesiłem na nich najgłośniejsze dzwoneczki jakie miałem… Maniek pożyczył mi termos (oczywiście bez nakręcanego kubka, który nagły podmuch wiatru wepchał “mu go do” Warty kilka wycieczek wstecz…) i na całą noc przygotowałem sobie zapas kawy, aby nie kręcić się niepotrzebnie między łowiskami… Wersja łowienia z wysepki podupadła i brałem ją w nowym planie pod uwagę w najlepszym wypadku dopiero ewentualnie przed brzaskiem… Bez przekonania rzucałem woblerem na napływ ostrogi siedząc sobie na sporym, ostrogowym kamieniu, co chwilę spoglądając na brzeg, po skosie do tyłu, czy dzieciaka nie widać… I wtedy pierdyknął ten spory kleń, w sumie nic nadzwyczajnego, jak na Odrę, ale odhaczając go popełniłem błąd… Z reguły wszystkie błędy biorą się z podenerwowania, lub jakiejś innej napiętej sytuacji, nieraz z powodu zmęczenia, gdy myśli fruwają nie tam, gdzie trzeba… Klenie mają w zwyczaju “udawać” zmęczenie i gdy oswobodzałem go z kotwiczki, nagle potężnie się zatrzepotał i wyśliznął z ręki, a druga wolna kotwiczka dwoma grotami wbiła mi się w dłoń… Niezbyt przyjemna sytuacja, gdy ryba “dynda się” i poskakuje zaczepiona kotwicą na twoim ciele… Jedna kotwiczka trzymała klenia, a druga mnie… Jęknąwszy, zębami odciąłem żyłkę i z rybą, wraz z prawą dłonią pod lewą pachą w miarę szybko skierowałem się do pudełka przy nasadzie ostrogi koło namiotu… Doświadczenie i podobne przypadki nauczyły mnie, że ceregiele są zbędne w takich wypadkach – decyduje szybkość “przedoperacyjna”, bo sama “operacja” jest bardzo prosta… Miejsce wbicia grotów boleśnie pulsuje i czuć jak ekspresowo tworzy się opuchlizna… Wolną dłonią złapałem za szczypce i z latarką w zębach, bo było już dość ciemno, jedynie uważałem, aby kierunek wyszarpnięcia kotwicy był prawidłowy… Pozbyłem się kotwicy wpierw u siebie, a póżniej u klenia… Jego wrzuciłem do wody z obrzydzeniem, a jestem pewien, że podobne uczucie miał skierowane do mnie, ochoczo odpłynął zadowolony z siebie, jakby wypełnił rolę conajmniej szczupaka, który poranił człowieka… “Jeszcze tego brakowało…” – pomyślałem, patrząc na prawą dłoń, bo to dość ważne miejsce, przy nasadzie palca wskazującego, między nim, a kciukiem… Dłoń spuchła i rozpoczęły sie kłopoty ze zginaniem palców… Bo woda w Odrze to jeden wielki syf, gdzie bakterie coli są zajączkami podskakującymi wśród watah wilków… Powinienem być wściekły i załamany… Ale powtarzałem sobie, że ten zły sen szybko minie, jeszcze tylko jeden dzień i następna noc, a póżniej już z górki… Popryskałem miejsce ran jakimś odkażaczem, a wyglądało z tymi dwoma dziurami tak, jakby ukąsiła mnie żmija z wyszczerbionymi kłami. Potem przykleiłem plaster z gazą… Zarzucanie wędek, w ogóle używanie ich mijało się z celem, bo nie mogłem zginać dłoni i straciłem w niej sporą część czucia… Cóż zostało do roboty… Trzeba cierpliwie czekać, aż ręka przestanie boleć, opuchlizna zacznie ustępować i wróci czucie w dłoni… A ryby, jakby wiedząc o mojej niemocy, na złość się spławiały i drapieżniki podpisywały swoją obecność w łowisku rytmicznymi wyskokami spanikowanej drobnicy… To są te, bardzo rzadkie i wyjątkowe chwile w moim wędkarskim życiu, gdy jestem bezczynny i tylko się przypatruję… Rozlokowałem się w miarę wygodnie w fotelu, podciągnąłem wszystkie zamki i wyciągnąwszy nogi na tyle ile mogłem, postanowiłem, że spróbuję zasnąć… O spaniu w namiocie nie było mowy z wiadomego powodu… Komarów, o zdziwko mało i nie dokuczały zbytnio… To był już drugi, albo trzeci rok po wielkiej powodzi w 1997… Rozmarzyłem się trochę, w oczach przesuwały mi się hole wielkich ryb, ich tańce z piruetami na wodzie… Uważnie nasłuchiwałem, czy dzwonki nie zadzwonią z zastawionej akustycznej pułapki… Z owadów tylko wielkie zielone pasikoniki na zmianę wydzwaniały swe piosenki, jak to zwykle w końcu lata, wieczorem i na początku nocy… Drobne ptaszki skrycie i rzadko kwiliły, bo sowy w tym czasie, gdy prawie wszyscy jedzą skromną kolację – one na przekór, lubią zjeść obfite śniadanie… Z Mańkowo – małolatowskiego obozowiska połyskiwała łuna palącego się ogniska, a grupy gwiazdek na niebie co chwilę rozdzielały jasnymi, szybko gasnącymi smugami spadające meteoryty… Sierpień, sierpień, sierpień… Musiałem spać z cztery godziny… Gdy obudziłem się było bardzo cicho… Strasznie cicho, podejrzanie cicho… Pasikoniki i ptaszki milczały… Nawet woda na przelewie bezgłośnie przetaczała się na drugą stronę… Wzdrygnąłem się, bo wilgoć dotarła do chyba wszystkich zakamarków ciała… Spojrzałem w stronę sąsiadów… Łuna ogniska, jakby większa – to dobry znak, Maniuś czuwa przy wędkach i dokłada drew do ogniska… Kilka wymachów ramion, kilka przysiadów i wilgoć uciekła wraz z tzw. trzęsawką… Zaświeciłem latarkę, którą miałem zawieszoną na szyji przy pomocy grubego sznurka, sprawdziłem stan pułapki, żyłek i dzwoneczków… Wszystko w należytym porządku… Ucieszyłem się, była nadzieja, że małolat wyczerpał się i zluzował… Chyba nie miał własnej latarki… Hmm, ale to nie ważne… Na pewno śpi, być może mu szajba przeszła i nie powróci… Nic bardziej mylnego… Nie lubię brutalnie i nagle gwałconej nadzieii… Gdy sprawdzałem stan dłoni i z radością odkryłem, że wszystko wraca do normy, opuchlizna schodzi i mogę już ze swobodą poruszać wszystkimi palcami, wydarzyło się coś, co można śmiało nazwać uderzeniem meteorytu w powierzchnię Ziemi (jednego z wielu, nie tak dawno podziwianych), do tego, około stu metrów ode mnie… Potężny huk, jakby kilka petard wybuchło na raz rozległ się na całą okolicę… Cisza, zmieszana z wilgocią powietrza spotęgowała wrażenie… Aż przysiadłem… Co to… Od mańkowej strony!.. Łuna zniknęła… Nagle drugi odgłos – tym razem wrzask rozpaczy znajomego głosu Mańka… Złapałem za wbitą w pień maczetę, sprawdziłem, czy gaz łzawiąco - paraliżujący Polizei Germany na miejscu i czując, że Maniusiowi grozi wielkie niebezpieczeństwo już drugi raz w czasie tej “wycieczki”, ile sił w nogach pobiegłem do jego obozowiska… Zapomniałem w pośpiechu o pułapce, sam nadziałem się na zastawione żyłki, rwąc je, jednocześnie słysząc wylatujące jak z procy dzwoneczki, których ton błyskawicznie gasił się w przyścieżkowych chaszczach z tyłu, za plecami… Gdy już dobiegłem, widok, jaki ujrzałem o mało mnie nie zwalił ze zmęczonych nagłym sprintem nóg… W miejscu ogniska widniała tylko czarna, tląca sie plama, a cała reszta żarżących lub palących się składników rozrzucona była w promieniu kilku, a nawet kilkunastu metrów… Ale nie to było najgorsze… Mańkowy nowy, bardzo drogi (i do tego termiczny) namiot kopcił się z każdej strony… Widok Maniusia, który jak solenny strażak próbuje gasić nawet to, co już spalone, tchął we mnie nową energię, obudził instynkt ratowniczy, a więc złapałem jakąś pustą butelkę pięcio litrową i gdy ją napełniałem wodą, okazało się, że jest już niepotrzebna, bo Maniuś zerwał cały namiot i wraz ze śledziami zepchnął do rzeki ze skarpy… Pomogłem mu jedynie trzymać sznurki, aby domek nie odpłynął za daleko, ale pełen dziur zatonął szybko i przy samym brzegu… “Gówniarz, gówniarz, gówniarz…” – syczeliśmy wspólnie jak dwa grzechotniki przed pyskiem kojota… Dziwne, ale sprawca wybuchu mógł być tylko jeden… Nie, nie, i jeszcze raz nie… Wersja małolata, że to chyba niewypał wybuchł pod ogniskiem, zupełnie do nas nie docierała, bo to było niemożliwe, choćby z powodu braku wgłębienia, albo dziury, którą niewątpliwie zostawiłaby taka detonacja… A więc co, co się stało? Obiecałem szczeniakowi, że to odkryję, choćbym detektywów miał wziąć do pomocy… Okazali się niepotrzebni, ale o tym póżniej… Na razie nie było żadnych dowodów, musieliśmy czekać do świtu… “A taki fajny namiot, szkoda…” – dzieciak w swoim zwyczaju komentował i udawał współczucie… Maniek w międzyczasie przeglądał rzeczy wyniesione z pogorzeliska, czyli z wcześniej paląco - tlącego się namiotu… “Dobrze, że chociaż śpiwory całe, zdążyłem je wytargać, ale materac dmuchany dziurawy…”- mruczał pod nosem… Zwrócił się potem do mnie : “No to co, definitywnie jutro gdzieś o dziesiątej jedziemy do domu?”… “Trudno, jedziemy, chyba nie ma sensu to wszystko…” – odpowiedziałem i powoli udałem się do siebie… Ale czułem i wiedziałem, że to tylko chwilka słabości, bo tak łatwo się nie poddamy… Maniuś w tym czasie rozkładał śpiwory na ponadpalanej karimacie i bezpowietrznym materacu dmuchanym, bo miał w zwyczaju nocne drzemki, a tej przyjemności w żaden sposób nie mógł sobie darować bez względu na okoliczności… Czyżby oczekiwanie do błogiego świtu miało przebiegać tak, jak zwykle, czyli ze zdrowym podnieceniem, znanym wszystkim wędkarzom, gdy już oczy spragnione widoku Słońca, jego ciepła i spławów ryb w niknącej powoli szarej mgiełce, która ustępując daje oczom ostrość widzenia i w serce wpycha nadzieję brań?.. Nie, nie, to było wtedy niemożliwe… To tak, jak zatrzymać pędzące tsunami, ono ma swój czas, zrobi swoje, nim się cofnie z powrotem w głąb oceanu… Zanim dotarłem na swoje miejsce, znów krzyk Mańka rozdarł szarzejące już ciemności… Trzeci raz pędem pobiegłem starą już trasą, jakby była to treningowa bieżnia stumetrowa… Patrzę i co widzę… Maniek okłada Gówniarza czymś podłużnym, jakby szlaufem, albo węgorzem… Ale nic nie mówił , że złowił… “Zobacz, zobacz, Sławek, co mi wsadził do śpiwora…”… Patrzę i w świetle latarki widzę… zaskrońca, a właściwie to jakąś część jego, bo reszta została na główce dzieciaczka i pleckach… Gówniarz się wyrwał i z udawanym płaczem odbiegł na bezpieczną odległość… Mógł w ferworze “walki” zaciśniętą na głowie gada pięścią mańkową zarobić i na pewno zarobił, bo świt ukazał podsinione jedno oko… Udając powagę, którą symulowałem cały czas, bo w środku zakipiałem z radości, próbowałem uspokoić Mańka, bo należał do tego typu ludzi, którzy cierpią, cierpią i cierpią, a gdy wybuchną, to już nie ma zmiłuj… Cieszyłem się, że wreszcie przywalił Gówniarzowi, bo to przecież Rodzina, a mi, Obcemu nie wypadało… Szkoda było mi tylko Zaskrońca, nic nie zawinił i zginął nieszczęśnik tragicznie rozerwany na części, chociaż dla dobra sprawy… “Maniuś, a powiedz mi, gdzie jest twój kubek… Napilibyśmy się świeżej kawy, aby uczcić ten wpierdol, choć mam pewnie prawie cały termos, ale jednak wolę naprawdę gorącą i świeżutką, a nie berbeluchę, no i do tego, triumf dobra nad złem nie znosi tandety…” – zapytałem, gdy już brzask dał wystarczająco dużo naturalnego światła do wzrokowych oględzin miejsca zdarzeń wszelakich… Maniuś trochę sflaczały, jak balon, z którego zeszło powietrze i ciśnienie spadło, zaczął szukać kubka Termicznego… No i zobaczyłem, że jego ruchy w miarę “nieznajdywania” są coraz szybsze i bardziej chaotyczne… Balon na nowo zaczął się pompować… “Maniuś, nie znajdziesz kubka… Prawdopodobnie odkryłem przyczynę detonacji…” I pokazałem Maniusiowi leżącą opodal w trawie rączkę (uchwyt) owego naczynia w kolorze, o którym wcześniej nie wspominałem, a był on jaskrawo różowy i wpatrywałem się ową pozostałość, leżącą w żółtej, zdeptanej trawie od dłuższej chwili, jak Kapitan Sowa w narzędzie zbrodni … “Możliwe?” – Maniek zapytał… “Nooo, nie wiem na 100%, ale bardzo prawdopodobne, próżnia i ciśnienie… Jeśli wrzucił kubek do ogniska, po pewnym czasie między warstwami powstało takie ciśnienie, że musiało go rozerwać, do tego z wielkim hukiem i falą powietrza, która rozniosła na wszystkie strony, lekkie, suche i nadpalone kawałki drewna… Nie wiadomo, czy był w ogóle świadomy skutków jakie mogą nastąpić…”… Taka była moja wersja, która widocznie bardzo starszemu koledze wędkarzowi się spodobała, bo złapał jedną ręką jakieś metalowe widełki pod wędki, drugą ręką część zwłok wodnego gada i ruszył biegiem w stronę smarkacza… “Ja mu kurwa uświadomię zaraz wszystkie skutki…” wykrzyczał… Niestety, młodzian był już znacznie ostrożniejszy, korzystając z przewagi odległościowej, umknął i przepadł w znanej już sobie gęstwinie…

Słońce powoli wschodziło i pierwsze promienie migały między krzewami, drzewami, jakby chciały wszystkich obudzić i postawić na nogi…Oprócz naszej grupki oczywiście, która już od dawna była przebudzona, ba, nawet pobudzona… Ptactwo chórem żegnało polską ziemię, bo większość skrzydlatych śpiewaków szykowała się do odlotu do tzw. ciepłych krajów… Pierwsi miejscowi wędkarze zaczęli się pojawiać, był koniec wakacji, urlopów, a więc nadrabiali stracony czas… Po drugiej stronie Odry na szczytach ostróg pojawiły się szaro – zielono - czarne sylwetki krzątających się nerwowo wędkarzy, wrzucane kule zanęty tworzyły falujące obręcze wokół punktów podania, zanikały w warkoczach nurtu i prądów wody, a przymglone tło przeciwnego brzegu rozmigotały słoneczne odblaski stawianych na podpórkach feederów… To piękny czas. Czas budzącej się w sercu wędkarskiej nadzieii…

Poniżej nas, dwie główki w dół rzeki od “mojej” ostrogi zajął stanowisko jakiś miejscowy i z oddali pomachał ręką na powitanie… Niby nic nie znaczacy gest, ale jakże bardzo ważny z psychologicznego punktu widzenia… Lubię takich ludzi, choć większości z nich nie znam, a ich gest, czy słowa powitania, były niejednokrotnie jedyną i ostatnią formą kontaktu z nimi… My byliśmy pierwsi, a więc to na nim ciążył obowiązek zadośćuczynienia niepisanemu obyczajowi powitania, ukłonu itp. Takich wędkarzy jest coraz mniej, coraz więcej gburów, którzy witają się dopiero wtedy, gdy widzą, że ciągniesz rybę za rybą, a oni…nic… W tym nieznośnym czasie budzi się u nich kultura i łasząc się, jak głodny kot, nagle przypominają sobie o odwiecznych tradycjach i savoir-vivrze, bo chcą wyczaić na co łowisz i co konkretnie łowisz, mało, “przynależność grupowa” powinna cię skłonić do zdrady sekretu takiemu osobnikowi, który na twoich oczach uległ błyskawicznej metamorfozie, choć raczej reinkarnacji i przeistoczył się w grzecznego, otwartego, dobrotliwego człowieczka, który wręcz na rękach by cię nosił…-

C. d. n., o ile tym razem nie wpadnę do Bobru, bo w obecnej Kwisie to nawet żaden z moich kotów by się nie utopił, tak płytka i wąska…





offline
Sławomir S. 2021-01-25 18:43

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Gówniarz i dwaj bokserzy. Część trzecia i na szczęście ostatnia.

Wszelkie podobieństwo imion, pierwszych liter nazwisk, oraz zdarzeń jest absolutnie przypadkowe. Dozwolone od lat 18 (stażu wędkarskiego).

-Gdy szedłem na swoją główkę, aby powoli pakować sprzęt i resztę klamotów, żeby szybko przygotować się do drogi powrotnej, usłyszałem ten warkot… Był to dźwięk tak charakterystyczny, że rozpoznałbym go pośród wszystkich odgłosów świata… Warkot motoru Zbynia z Nowej Soli, byłego boksera wagi ciężkiej, a obecnie zapalonego wędkarza… Nie wierzyłem najpierw uszom, a póżniej oczom… Zbynio rozdzielał gazy w powietrzu swoją niezmiernie głośną czeską Jawką, zjechał z wału i grzał w naszą stronę… Wielki chłop, obładowany podstawowym ekwipunkiem wędkarskim przypominał niedżwiedzia w cyrku na hulajnodze, albo malutkim rowerku… Indywiduum nie do podrobienia. Nie wyszedłem, a wręcz wybiegłem Mu na spotkanie… Wpadliśmy sobie w ramiona i jak zwykle bałem się o swój wątłej jakości organizm, bo Zbynio w przytulankach nie był zbytnio subtelny i jakby zapominał na moment o swojej sile, na pewno z powodu chwilowego podniecenia… Gdy wyswobodziłem się z ramion Zbynia i kości odetchnęły z ulgą, niezwłocznie wyłuszczyłem powagę sytuacji i poprosiłem o pomoc w ujarzmieniu gówniarza… Maniuś przysłuchiwał się i nagle spytał :”To co, zostajemy?”… „Nie będzie gówniarz pluł nam w twarz, każda kosa trafi wreszcie na swój kamień…” - rzekłem… „Poskromimy bachora, Zbyniu śmiechem go załatwi.” - dodałem… „A gdzie ten niegrzeczny dzieciaczek?” - zapytał Zbynio… „Chyba lata po krzakach, może szuka nowych węży…” – na to Maniek. „Ja mu dam węże.., kurwa, oto wąż na jego dupę…” - i wyciągnął z zakamarków Jawki wężyk do spuszczania i uzupełniania paliwa, „tak na wszelki wypadek”, jak tam kiedyś tłumaczył jego obecność… „A więc ta ostroga jest wolna, bo Maniuś tu, a ty tam, tak?” - zapytał Zbynio… „Tak, tak, odszedłem dalej, bo myślałem, że gówniarz nie pofatyguje się tak daleko, ale ten bydlaczek jest jednak dalekiego zasięgu, myliłem się…” - odparłem… „A więc ogłaszam wszem i wobec, że zajmuję tą ostrogę… Nie jest najlepsza, ale poradzę sobie...” - rzekł nowoprzybyły i po zajęciu miejscówki, zaczął się rozpakowywać… W tym czasie i jak zwykle nagle, pojawił się dzieciak… „Ooo, mamy wspólnego sąsiada…” - oznajmił z ciekawością. „A wiesz wujek co? Tatuś już jedzie, jest coraz bliżej…” - dodał, zwracając się wyłącznie do brata swojej matki… Nie wiem skąd, nagle w oczy wpadły mi potężne bicepsy i tatuaże obrazujące grymasy przerażenia bitych ludzi, czaszki, jakieś potwory Science Fiction, stanowiące ozdobę szaty zewnętrznej tego zbira, zwanego przesadnie przez młodego głąba Tatusiem, dzięki którym jego wnętrze można było sobie łatwo wyobrazić, a którego nomen omen wytworem m. in. był ów kręcący się nerwowo synek, pulsujący energią ekstazy czekania, jak jakiś młodzian z niecierpliwością oczekujący dziewczyny, spoglądający co chwilę na zegarek, bo riki tiki, bara bara zaraz będzie (bo obiekt westchnień przybędzie…)… Poczułem się trochę nieswojo. Kątem oka dostrzegłem, jak Zbynio przerwał rozkładanie ekwipunku i z zaciekawieniem spoglądał w naszym kierunku… Powoli zaczął się przybliżać… Gdy dotarł do nas, zapytał : „Dzień dobry, a co to, meteoryt tu przywalił?”… Młody pierwszy odpowiedział : „To na pewno niewypał…”. „A ciebie się kurwa o nic nie pytałem, czemu się wpierdalasz… Nawiasem mówiąc powinieneś szczeniaczku odpowiedzieć na powitanie… Czyj to taki niewychowany bachor, przecież chyba nie twój Sławek?” – Zbynio ewidentnie szybko zaczął szukać zaczepki… „Nie, nie, nie mój oczywiście… To jakaś ofiara pękniętego kondoma, albo przeterminowanych tabletek antykoncepcyjnych… Jego tatuś właśnie ponoć jedzie tu, aby Maniusia pobić, czyli szwagra i zarazem wujka jego synalka…” - odpowiedziałem. „Ooo, proszę, chce pobić Przyjaciela mojego serdecznego Przyjaciela, który więc jest także siłą rzeczy moim serdecznym Przyjacielem… To nie jest jakiś tam zwykły wujaszek, to mój Przyjaciel…” - Zbynio westchnął niby z niedowierzaniem, bo przecież już wszystko wiedział w szczegółach. „Mój tata was wszystkich może pobić. Jest mistrzem w boksie.”. „No to czekam z utęsknieniem. Nie wiem jak wy (tu zwrócił się do mnie i Maniusia), ale będę przebierać nóżkami i łapkami z niecierpliwością, jak w oczekiwaniu na branie, którego się nie spodziewam… Ale na bezrybiu i rak ryba, więc być może jakaś dodatkowa rozrywka się zanosi…”. Zbynio był wielki, silny i bardzo sprawny fizycznie… Kiedyś przy mnie, w czasie stosunkowo krótkiej pogawędki zjadł bochenek chleba, dwa pieczone kurczaki, półlitrowy słoik ćwikły z chrzanem, a do tego jeszcze trzy słoiczki musztardy sarepskiej i wszystko to popił pełnią litrowego kartonu mleka Łaciatego… Zawsze tryskał humorem, a gdy się zaśmiał, to przypowierzchniowa drobnica wyskakiwała z wody, jakby ją stado sumów goniło… Bardzo go lubiłem, bo miał filozoficzno – folklorowe powiedzonka i znał się na wędkarstwie, jak mało kto, chociaż często przesadzał w liczbach z powodu symptomów narcyzmu i połączonej śrubowo z tą przypadłością, megalomanii… Spotykaliśmy się na początku przypadkowo, bo w pewnym okresie okolice Nowej Soli były moim głównym celem wypraw na Odrę (bo ze Zgorzelca najbliżej, 100 km), a póżniej, gdy już mieliśmy obaj telefony komórkowe, dość często - bo spotkania były już zaplanowane. Zbynio należał do tej dość powszechnej grupy wędkarzy, która ma teorie, ma wyniki, lecz nie ma namacalnych dowodów, pieczętujących te domniemane fakty… Jak ty, bracie zgodnie z najświętszą prawdą mówisz, że złowiłeś płoć, np. 45 cm, to Zbynio natychmiast ma w zanadrzu pamięci okaz 50 cm… Jak ty oświadczasz, że złowiłeś np. miętusa 80 cm., to Zbynio zaraz, że twój to miętusik, bo on “chycił” raz takiego 88 cm. Jak ty mówisz, że zdarzyło ci się złowić jednego dnia 350 okoni, to przy Zbynia ilości 525 trochę twoja liczba wypada blado… Razu jednego celowo i eksperymentalnie wywindowałem wielkość swojego jazgarza do 43 cm i okazało się, że ten prawdziwy łowca okazów złowił kilka większych, w tym jednego 52 cm… No i gadaj z takim, tym bardziej, że ma muskuły wielkości twojej głowy, albo ud razem wziętych i nie koniecznie w pozycji “na baczność”… Lepiej z gościem o wielkościach i ilościach nie dyskutować “w ogóle i w żadnym szczególe”, bo megalomania to jak wszyscy wiedzą, straszna choroba i nieuleczalna… Jednak bić się potrafił, ho, ho i kiedyś na moich oczach wrzucił trzech kłusowników na przeciwnym brzegu starorzecza w Stanach wprost do sieci, zastawionej przez nich na trące się leszcze, rybę do tego jego ulubioną… “Bo jest duża, smaczna, łatwa w holu, łuski łatwo schodzą, można razem z “ościami” “pomielić”, dodając resztę zanęty, kilka “cebuli”, główkę “czosnyku”, garść “piprzu” i wyjdą kotlety, jak piłki do “szczypiorniaku”…” – nieraz zdradzał sekretne niuanse niektórych swoich przepisów kulinarnych… Kłusowników nienawidził z pobudek bardzo przyziemnych, bo kradli, a więc w sumie wyżerali jego jedzenie…

Wracając do tematu… Z tego wychodziło, że Gówniarz w jakiś sposób zadzwonił po pomoc… Ale skąd i kiedy… “Grzeczny” sąsiad poniżej znalazł się pierwszym z podejrzanych i słusznie… Szybko udałem się do Niego… “Dzień dobry, jak bobry, bierze jakieś zwierze…” - itp. duperele, aby w końcu postawić zasadnicze pytania : czy był Młody, czy ma Pan telefon, czy mu pożyczył i czy zadzwonił… “A tak, tak… Mam telefon komórkowy i pożyczyłem temu sympatycznemu chłopcu, bo prosił mnie, że obiecał dziewczynie wrócić dziś rano, ale wyprawa się przeciąga…” - oświadczył z dumą… “Słyszał Pan rozmowę?” – spytałem z nadzieją… “Nie, nie, skądże znowu, odszedłem dyskretnie dalej, bo nieładnie jest podsłuchiwać…” - odparł… Pomyślałem sobie : “Kurła, przesadnie grzeczny i uprzejmy, do tego naiwny… Mógł łebek spieprzyć z telefonem i szukaj wiatru w polu… Gówniarz trzynastoletni i proszę, dziewczynę sobie wymyślił… Na pewno ma na imię Grucha i trzepie ją, jak bitą śmietanę, ręczną trzepaczką…”… “Ooo, proszę na karoserii “Auudiicy” leży pięć złotych, nie chciałem zapłaty, ale zostawił…”… - dodała “budka telefoniczna”, bo w lot zrozumiałem “chojność” Gówniarza, wyrabia sobie loty u Grzecznego Wędkarza, aby w razie co, zadzwonić ponownie…

Po podziękowaniu za “wywiad” i przeprosinach za spowodowanie utrudnień w spokojnym relaksie na łonie Natury, wróciłem na miejsce z czarną dziurą po ognisku i kwadratem położonej trawy po namiocie, który leżał mokry, sflaczały i dziurawy obok, jak przegniłe szmaty, które wtedy były często “przyłowem” podczas spinningowania… Zdałem relację z wywiadu, a potem Maniuś siadł przygnębiony i ze smutkiem rzekł : “On mnie naprawdę zabije…”… “Wątpię, jest nas już przecież trzech… Nie damy ruszyć Przyjaciela, co nie Zbyniu?..” – zapytałem wrednie, podstępnie i trochę tchórzliwie, mając w oczach typowo bokserską postać Tatusia Gówniarza… “Znaczy się, to ja nie dam, aby było wszystko jasne i żeby nie było przepychanek…” Gdzieś za około półtorej godziny Małolat znów gdzieś przepadł, ale po dłuższej chwili ujrzałem jego sywetkę podążającą wałem w stronę Nowej Soli… Acha, idzie skubany do zjazdu za mostem, aby “przechwycić” Tatusia, który bez naprowadzenia mógłby mieć problem z dojazdem do naszego stanowiska… Minęło trochę czasu… A my w trójkę, gadając sobie o “dupie Maryny” i udając, że nie ma ważniejszej w owych chwilach sprawy na świecie, nagle aż wszyscy podskoczylismy do góry, a Maniuś pierwszy, bo to on się wydarł : “Jaadąą!!!!”. Patrzymy za Maniusia wzrokiem na wał, a tam się szybko toczy w naszą stronę jakiś samochód w ciemnym kolorze… “To jego czarny Mercedes…”… - dodał, już bez powietrza w płucach Maniuś… Pamiętam jak dziś ciarki, które mnie przeszły, jakby lód się pode mną nad głębiną załamał… No to będzie się działo, ula, la.. Kierowca wysłużonego, gdzieś dwudziestoletniego mercedesa wszedł z wału w ostry wiraż i o mało nie wpadł do rowu okalającego polną dróżkę… Pędził tak szybko, jakby Odrę chciał w powietrzu przeskoczyć, a poszkodowane dziecko uderzało główką w sufit pojazdu, bo w pozycji półstojącej pokazywało chyba Ojcu palcem, gdzie ma jechać, gdzie ma stanąć i kogo bić… A kogo bić, chyba głównie… Wypadki już potoczyły się błyskawicznie, jakby były nierozłącznym składnikiem szaleńczej jazdy do celu, pragnącej natychmiastowej zemsty, żądnej odwetu poszkodowanej osoby… A było tak… Wysiedli. “Co ty kurwa Maniek, dzieciaka mi bijesz? “ – i skoczył tatuś z łapskami w stronę sprawcy, oddalonego z pięć metrów… Ale nagle między nim, a Tatusiem stanął Zbynio. “Hola, hola, kolego z branży, nie dość, że płoszysz ryby, nie dość, że chcesz pobić mojego serdecznego Przyjaciela, to do tego, ani dzień dobry, ani pocałujcie mnie w dupę… Tego nie lubię i możesz zaraz zarobić w pysk…”… Tatuś z partyzanta natychmiast prawym sierpem przywalił Zbynia w lewy bok szczęki, ale skutek był odwrotny do zamierzonego… Nadepnął niedżwiedziowi na ogon… “Oż ty w mordę jebany.., tak, bez ostrzeżenia ?..” – wycedził i czegoś takiego w życiu nie widziałem, jeśli chodzi o walkę dwóch tak wielkich osobników… Najpierw był cios z bańki, a potem dwa szybkie z rąk, które ledwo zdążyłem zobaczyć… I padł na zdeptaną trawę biedny Tatuś, jak rzucony na przyczepę traktora worek kartofli… Na żółtej trawce pojawiły sie krwistoczerwone kwiatki, a z twarzy Gówniarza pouciekały wszystkie kolory, oprócz bieli… Zbynio dosiadł Tatusia leżącego i tłukł go po twarzy raz z lewej, raz z prawej… Wystraszyłem się nie na żarty, wezwałem oszołomionego Mańka do porządku psychicznego i poprosiłem z wrzaskiem o pomoc… Gówniarz stał z boku i jakby zastygł w bezruchu… Nie mogąc razem z Mańkiem oderwać Zbynia od Tatusia, złapałem za spore wiadro z resztkami zanęty, nabrałem szybko wody i polałem tym wszystkim, tą breją Zbynia głowę… Poskutkowało, chyba zapach wanilii, albo białe robaki zadziałały. Zanęta na ryby spokojnego żeru łagodzi także ludzkie obyczaje, nawet mocno rozcieńczona… Maniuś stał z boku i trząsł swoją głową, jak świnką skarbonką, w której coś dżwięczy, tylko nie wiadomo co i ile… “Dostałem w ucho rykoszetem…” – rzekł z wyrzutem… “He, dobrze, że rykoszet, “co by było gdyby nie”… Ciesz się, bo na razie jeszcze żyjesz…” – pocieszałem go w swoim stylu. Wstępnie Pokonany wstawał i się przewracał, nokaut zupełny i bezdyskusyjny, bez odliczania do dziesięciu… A Młody stał i stał bez ruchu, przemieniony w słup soli… Żadnej reakcji, chęci pomocy ojcu w tarapatach, żadnych oznak jakichkolwiek uczuć. Stał. I tylko oczy go zdradzały, bo to były oczy rozpaczy, niedowierzania, OCZY ZDRADZONE… Oto jego NIEZWYCIĘŻONY TATUŚ cały we krwi, czołga się po trawie, jęczy z bólu… Tatuś, którym zawsze straszył, tatuś, jego autorytet, miłość jedyna, leży pokonany… I wszystko prysło jak bańka mydlana, wszystko zgasło jak meteoryt na niebie, jak fale po wrzuconym kamieniu do wody i rozniosło się na wszystkie strony jak ognisko z kubkiem termicznym, albo niewypałem, jak kto woli, i ZNIKNĘŁO…

A Tatuś powoli dochodził do siebie, tym bardziej, że w odruchu humanitarnym podałem mu sporą butelkę wody mineralnej, którą obmywał i chłodził twarz… Poczułem się zupełnie przypadkowo stroną neutralną w tym konflikcie i ochoczo wpasowałem się w rolę mediatora, aby nie dopuścić już do żadnej zwady, nawet słownej, bo wiedziałem dobrze, że Zbynio się jeszcze gotuje, jak czajnik odstawiony na bok płyty piecowej… Widocznie znokautowany Mistrz Boksu także w prześwitach budzącej się świadomości o tym fakcie wiedział, bo polecił zesztywniałemu z rozpaczy synkowi, aby wziął swoje rzeczy i zaniósł je do samochodu… Rozmawialiśmy wtedy w trójkę ze sobą głośno i sztucznie wybuchaliśmy co chwilę wymuszanym śmiechem, aby upokorzyć Gówniarza doszczętnie, zemścić się za miniony czas… I nastąpiło wtedy coś niesamowitego, coś, na co łudząc się czekałem, coś takiego, podobnego do oczekiwania na sunącą pod wodę antenkę spławika w jeziorze, w którym prawdopodobnie nie ma ryb… A jednak.., bo cuda się zdarzają… Gówniarz nagle się rozbeczał, już naprawdę, bez aktorstwa, wręcz dostał histerii… Wił się jak zaskroniec w Mańka śpiworze, brakowało tylko, żeby włosy sobie wyrywał… “To jak to, odpuścisz Tato, chcesz już jechać, ot tak sobie, jakby nigdy nic…” - wrzeszczał… Nie słyszeliśmy już dalszej części dialogu rodzinnego, a jedynie skrawek gestykulacji Młodego w odjeżdżającym już powoli samochodzie był ostatnim fragmentem mojego z nimi kontaktu… “Zobacz Zbyniu, ani dzień dobry, ani do widzenia, ani pocałuj mnie w dupę…” - rzekłem… I nagle z krzewów wyszedł Grzeczny Wędkarz (prawdopodobnie z nich obserwował całe zajście), który z niepohamowanym smutkiem rzekł : “Tak, tak, ludzie chamieją…”… “A mi pożyczy Pan telefon?” – zapytał Maniuś… “Oczywiście, jak można nie pomóc koledze wędkarzowi…” – oznajmił Grzeczny Wędkarz… A ja ze śmiechu o mało nie zakrztusiłem się wafelkiem Grześ.

Siedzieliśmy jeszcze dwie noce, bo Maniuś namówił Grzecznego Wędkarza (który nie mógł przeciez odmówić wędkarzowi koledze…), aby pobył z nami i ze swoim telefonem (oczywiście!) do momentu naszego odjazdu… Ciągle trząsł się ze strachu, czy bateria tyle wytrzyma, bo co 6 godzin dzwonił do swojej żonki na stacjonarny ze stałym, krótkim pytaniem, czy rodzinka już odjechała w siną dal…

Nałowiliśmy ryb, Maniuś ze Zbyniem leszczy i krąpi, a ja jak zwykle trochę drapieżników, ale ciut podobno szlachetniejszych smakowo gatunków od kleni i boleni… Nie dla siebie, oczywiście, lecz po to, aby nakarmić i obłaskawić maniusiową małżonkę; “po to także aby, gdy” zapasy w lodówce stopnieją, znów pozwoliła mężowi pojechać na ryby… Nawet Grzeczny Wędkarz dorzucił do worka parę sztuk białorybu, a więc wziął udział w odwiecznym kontynuowaniu wspólnej wędkarskiej idei – cel uświęca środki do tworzenia pretekstów konieczności powędkowania.

P. s. Wiadomość z ostatniej chwili, trzynaście lat po zaistniałym wydarzeniu… Gówniarz kończy odsiadkę pięciu lat za napad rabunkowy… Tatuś w ramionach Monaru… Maniuś rozszedł się z żoną, trzy lata już mieszka sam, w kawalerce… A ją w ubiegłym roku potrącił samochód, gdy na czerwonym świetle przebiegała po pasach, bardzo śpiesząc się, bo była akurat wyprzedaż i jakaś promocja czegoś tam w Biedronce (może ryb?)… W gorsecie, z zagipsowanymi niektórymi kończynami wydzwania i prosi Maniusia o pomoc, bo została sama w wieloizbowym mieszkaniu na piątym piętrze… Zbynio po wielkiej wodzie w 2010 wyprowadził się wgłąb lubuskiego i mieszka nad jeziorem pełnym dużych leszczy… Powiedział, że wróci do Nowej Soli, jak wrócą do Odry pokażne stada, także pokażnych leszczy… A ja? Ha, ha… No to koniec opowiastki… Nie zawsze jest czas na pierdoły… Idę na ryby… Sam…







offline
Chory na Lorbaski 2021-01-26 12:29

Użytkownik
Użytkownik
Posty: 107
Piękna opowieść pokazującą, że łowienie ryb samo w sobie jest ważną, lecz tylko częścią życia wędkarskiego. Charaktery ludzkie, wody, kobiety, Polski Związek Wyrybień tworzą barwna mozaikę, która tworzymy i w niej żyjemy…

offline
Sławomir S. 2021-01-27 17:49

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Tak sobie będę pisać od czasu do czasu uruchamiając wspomnienia… Już kiedyś napisałem, tu w Warsztacie, że coraz częściej muszę wracać do przeszłości, dopóki ją jeszcze pamiętam, ha, ha… Na pewno wielu z Was lubi inne opowiadania, wielu woli czytać tzw. instrukcje…
offline
Chory na Lorbaski 2021-01-28 17:14

Użytkownik
Użytkownik
Posty: 107
Ja osobiscie to nie trawie instrukcji, w pracy instrukcje, w domu a i kobiety coraz czesciej posluguja sie instrukcjami wzgledem nas. Wg mnie takie opowiada sa idealne na dlugie wieczory i maja swoich zwolennikow. Chociazby seria Corony na YT "Opowiesci dziwnej tresci" gdzie i Pan ma swoj kacik.. Ja najbardziej lubie opowiesci o ciekawych, nietypowych zachowaniach ryb w danej chwili i doboru przynet....
offline
Sławomir S. 2021-01-29 12:23

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Ja tam wolę opisy „nietypowych” ludzkich zachowań (wg mnie), bo wszystkie „nietypowe” zachowania ryb z czasem stały się „typowe” (także wg mnie)… O ile ryby nie są w stanie już mnie zaskoczyć, bo mam dla nich wytłumaczenie i wiem czym się kierują („odkrycia naukowe” z ostatnich lat jedynie potwierdziły fakty znane dla wielu tzw. zadeklarowanych praktyków wędkarskich…), to jednak wytłumaczenie wielu ludzkich zachowań, bez pomocy specjalistów, fachowej literatury jest trudem daremnym, bo nawet naukowcy mają z tym wielkie problemy i znają tylko część ludzkiej psychiki, a o tzw. szajbie, ha, ha, to już nic nie wiedzą (oczywiście znów wg mnie…), ha, ha…

Nic nie wiem o żadnym kąciku… Ostatni raz byłem "w kąciku" w wyniku werdyktu jakiejś pani od j. polskiego, gdy w wypracowaniu napisałem, że komunizm mi się nie podoba... Ale to było w podstawówce...

offline
Sławomir S. 2021-02-06 18:46

Człowiek CF
Człowiek CF
Posty: 5168
Człowiek jest bardzo podobny do woblera, ha, ha... Można prawie całe życie spędzić bezpiecznie w pudełku, w jakiejś przegródce i w ogóle świata nie widzieć… Przy odrobinie szczęścia zamieni się to lokum na bardziej obszerne, czasem wylądujesz bracie woblerze w innej torbie, albo plecaku… Zmienisz adres zamieszkania w innej dzielnicy, miejscowości… Można być pięknym i bardzo drogim, nawet bezcennym dla kogoś i tkwić w miejscu, przewalając się z boku na bok, pukać w ścianki przegródek meldując o swoim istnieniu… Można też inaczej… Można odważnie mknąć w żwawej, górskiej rzece i nie bojąc się nurtów, z prądem, albo i pod prąd stawiać czoło wyzwaniom i czającym się wokół drapieżnikom… Zalusterkować, myknąć dyskretnie na boki czasami, pomerdać frywolnie ogonkiem, ciesząc się życiem… Gdy w odpowiednio prowokujących zmysły, jaskrawszych barwach przywdziejesz strój i wielkie żrenice twoje rozświetli błysk, do ekstazy możesz doprowadzić otoczenie (szczególnie grube samiczki, ha, ha…) i czasem odwrotnie, lepiej skromnie i naturalniej odziany podążać naprzeciwko wyzwaniom losu i ze zgaszonym wzrokiem, dyskretniej szukać tej jedynej drogi do celu… Można penetrować prześwietlone płycizny i zapuszczać się na głębokie, nieznane wody… W życiu, jak to w życiu bywa nieraz, raz złapiesz zaczep, w którym na długo utkniesz, czyli się zakotwiczysz, a raz bez zbędnej zwłoki złowisz to, do czego jesteś stworzony, albo czego pragniesz… Rysy i ubytki na powłoce woblera są bliznami na naszych ciałach i śladami wyrytymi w pamięci… Dużo zależy także od mocy linki, która cię prowadzi, od barwy twojej idei, siły woli, uporu… Na najgroźniejsze drapieżniki z ostrymi zębami, cechy wcześniej wyliczone mogą nie wystarczyć… Manitou, który próbuje nas przez życie prowadzić, albo pomoże i założy kevlar, stalkę, lub wolfram, albo i nie… Ten fakt nazywa się szczęściem, które się ma, albo i się nie ma, inaczej mówiąc, jest to zupełnie przypadkowa pomoc z zewnątrz… Bardziej romantycznie i ogólniej patrząc z pozycji spinningisty – ktoś usiłuje tym wszystkim kręcić, jak kabłąkiem kołowrotka i jedni mają to szczęście, że dotkną gwiazd dzięki lince, która ich wiedzie i doprowadza do celu, a inni w ogóle nie zdają sobie sprawy z ich istnienia, choć każdy człowiek powinien mieć przynajmniej jedną z nich dla siebie… Jak to powiadają, gwiazdkę na niebie, wyłącznie dla siebie… Ale jak można o tym wiedzieć, to widzieć i czuć, rozgraniczyć, leżąc całe życie w pudełku, tak jak większość, większość woblerów… A już najbardziej nieznośne z nich są te z grzechotkami (bynajmniej nie w kompleksowym podsumowaniu - to jako wędkarz twierdzę…), które wbrew polskiej, narodowej logice – „NA SUCHO” najgłośniej grzechoczą, a więc wtedy, gdy zasadniczo… nie powinny… Ha, ha…

P. s. Ostatnio wchodzą do mody woblery mniej lub bardziej przystosowane do tzw. twitchingu… Czyżby przypadek?, ha, ha… Ludzi zachowujących się w sposób chaotyczny, często z wielką dozą hipokryzji, bez własnego zdania, łatwo ulegającym przejściowej modzie i trendom nazywam TWITCHAMI… Bo są w swym postępowaniu podobni do rozdrganego emocjonalnie „twitcha” – bez własnego i człowieczo ukształtowanego wnętrza z opanowaną indywidualną logiką ruchów, a więc brakiem pewności siebie - muszą być prowadzeni z zewnątrz, np. przez media, polityków, korporacje i inne siły, które odgórnie narzucają im wybór toru drogi życiowej, ogólne zachowanie, reakcje na bodżce itd., itd. Są akurat tacy, jak chcą tego ci WIELCY, którzy kręcą kołowrotkiem i szarpią kijem… Ha, ha…


15 lat na rynku
Raty 0% PayU PayPo
0.26 s