Nie jesteś zalogowany/-a ZALOGUJ SIĘ lub ZAREJESTRUJ SIĘ
Jesteś tutaj: Corona-Fishing > Artykuły > Bajka o byku i srebrzystych płociach.
2014-02-20

Bajka o byku i srebrzystych płociach.

Może to sen był, a może jawa, czyli opowieść o... byku i srebrzystych płociach.

Nieraz ujrzany zaledwie gwint od flaszki niejednemu język w gębie rozwiązuje tak skutecznie, że śpiewa jakby miał przed sobą partyturę, a hojny sponsor dyrygencką w dłoni batutę. Jakby nie było, mało istotna jest metoda perswazji, ważny jej wynik, który porusza wyobraźnię. Tym razem efektem uwolnienia z odrętwienia paploka zainteresowanego była nader ciekawa wieść. Otóż z łaski niebios w rzece pojawiły się piękne, dorodne płocie!
 


Bajka o byku i srebrzystych płociach.

Przez wytrawnych znawców rybiego żywota zagadka została dość szybko rozwiązana i lud ci masowo, a ochoczo czym prędzej nad wodę ruszył. Któż bowiem z zagorzałych moczykijów nie wybrałby się nad nią, żeby sprawdzić ten fakt, szczególnie że ma swoje ulubione, bankowe miejscówki, a nie baczy na nadarzające się przypadkowo okoliczności. Te zaś, kto zna życie, wie, że bywają nieprzewidywalne

Przybliżając zaś sedno (na potwierdzenie owej prawdy), pozwolę sobie przytoczyć opowieść o tych płociach sprzed lat, tyle tylko że z bykiem w tle, choć niewykluczone, że odwrotnie, czyli o byku z płociami w tle. Bo też życie bywa przewrotne. Człek bowiem rad rano opuszcza pielesze, z nadzieją na udany byt jak w bajce, a tu kicha! No, cóż! Chcąc przekonać się, że nawet jedno wydarzenie potrafi skutecznie zmienić dobrze zaczynający się dzień w choćby mini koszmarek, nie potrzeba mieć kilku krzyżyków na karku. Jeśli młodzi nie wiedzą, o czym piszę, chodzi tu o panoszenie się na tym ziemskim łez padole przez kilkadziesiąt lat, mając na uwadze prosty rachunek, że jeden krzyżyk to lat dziesięć.

Wspominam o tym, bo właśnie w ów czas tej rozwiązanej zagadki niebiańskiego cudu trafił mi się taki dzień. Gdyby mnie jego rankiem ktokolwiek zapytał, czy darzę miłością swojego brata Michała i kuzyna Grzegorza, bez wahania odpowiedziałbym, że tak. Zaś już pod wieczór tego dnia moje pięści zaciskały się aż do trzeszczenia stawów w palcach z nieodpartą wolą w duszy, żeby zamienić ich obu w treningowe wory!
O tym jednak później...
Przyznać wszak muszę, że przygoda zaczynała się zgoła interesująco. Trudno zresztą dziwić się temu, przecie kiedy ma się lat szesnaście, świat generalnie wydaje się ciekawy. Dopiero z biegiem czasu jakoś dziwnie często następuje korekta jego oceny.
Tyle tytułem wstępu i pora zacząć opowieść.

Wuj Henryk przypadkiem dowiedział się o tych wspomnianych płociach, więc wrócił po południu z pracy, zjadł obiad i jak to często w sobotę bywało, wyniósł ze stryszku swoje wędki, obejrzał je dokładnie i dokonał koniecznych poprawek. Jak pamiętam, nigdy nie zabierał się do szykowania sprzętu nad wodą, ale zawsze czynił to wcześniej. Nas też nauczał podobnego zachowania, tłumacząc, że na łowisku trzeba poruszać się jak najmniej i tylko w granicach minimum wykonywać najważniejsze czynności, żeby nie płoszyć ryb.
Do dzisiaj, ilekroć wybieram się na nie, brzmią mi w uszach kierowane do nas te jakże ważne jego słowa:
- Pamiętajcie! Im ciszej zachowujecie się na łowisku, tym większe macie szanse na złowienie dużych ryb, bo takie sztuki są bardzo ostrożne i płochliwe...
Wujcio sprzęt zatem spakował i oświadczył, że jedzie na ryby. Utartym zwyczajem szepnął na ucho żonie Stefci, dokąd się udaje, pieczętując wieść całusem w policzek, po czym zabrał cały swój wędkarski majdan i wyszedł z mieszkania. Z entuzjazmem wołaliśmy za nim:
-My też chcemy jechać z wujkiem!
Na niewiele to się zdało. Wuj oświadczył, że chce nad wodą odpocząć, a jak nas ze sobą zabierze, będzie to oznaczało tyle samo, co przeżyć Sodomę do spółki z Gomorą.
To fakt! Do najspokojniejszych to my nie należeliśmy i zawsze choćby drobny figiel reputację o naszej przyzwoitej, zrównoważonej postawie zepsuć na jakiś czas musiał. A przecież wszyscy, którzy nas znali, uważali za małolatów dobrze przez rodziców wychowanych. Widać pozory mylą. A zresztą pokażcie mi takiego, co mając lat naście, figli nie płatał! Ot! Może tylko jakiś bojaźliwy goguś u mamuśki pod kiecką chowany.

Wobec takiej a nie innej decyzji wujaszka, z faktem pozostania w domu wypadałoby pogodzić się na amen, tylko od czego w takim razie głowa na karku i wrodzona tendencja do płatania figli? Tak łatwo mu się nie upiecze! Tyle tylko, że można bez trudu o tym upieczeniu myśleć, ale już od odgrażania się do realizacji zamierzeń droga bywa długa. Do pokonania pozostał bowiem, choć może drobny, niemniej istotny szczegół. Wujcio wsiadł na rower i pojechał, nam zaś pozostały tylko własne nogi, co dyskryminowało bez wątpienia plan szybkiego, skutecznego pościgu. Przecież liznąwszy w szkole nieco wiedzy o florze i faunie, świadomi byliśmy faktu, że strusiami nandu to my nie jesteśmy. Nie było jednak co marudzić, należało wręcz

Wujcio zrobił nam leszczynowe wędki z jałowcowymi szczytówkami, a całość składana była z trzech części na mosiężne skuwki. Jak dla nas - cud bajer. Teraz rzuciliśmy się po nie na stryszek, a z takim animuszem jak strażacy, którym pilno do pożaru. Ciotuchna, widząc nasze poczynania, stanęła jak zahipnotyzowana, tylko ręce załamała i z niedowierzaniem kręciła głową.

My zaś przypuściliśmy już szturm na drzwi. Z takim animuszem je braliśmy, że zawiasy ze strachu zaskrzypiały, tym samym bidę za brak smaru oskarżając. A nas już w mieszkaniu nie było! Pędziliśmy po drewnianych schodach z piętra na dół z takim tupotem buciorów, że mieszkająca na parterze sąsiadka Jędrzejczykowa aż drzwi otworzyła i na klatkę schodową wyjrzała, zaintrygowana niespodziewanym alarmem. Najpewniej zdało jej się, że chałupa dach traci i wszystko leci jej na głowę. A widząc, co się dzieje, zdążyła jedynie z przerażeniem znak krzyża na piersi wykonać i rychło w drzwiach ponownie zniknąć, ratując tym samym swój żywot przed niechybnym stratowaniem. Słyszeliśmy tylko, jak za nami krzyczała:
-Panienecko Psenajświętso! Takie chłopoki galanta, a takie gupie!
Ale co nam po takim błogosławieństwie! Już byliśmy na zewnątrz.

Nasz dom stał na wysokiej skarpie lewego brzegu Pilicy, jak zresztą i całe Nowe Miasto, w którym zamieszkiwali nasi gospodarze, wujostwo Drabkowscy i tejże familii Grześ. To u nich, opuszczając podwarszawską Podkowę Leśną, spędzaliśmy z moim rodzonym bratem Michałem większość wakacji. Patrząc z naszego podwórka przed domem, do rzeki mogło być w prostej linii około kilometra. Spojrzeliśmy z góry w dół skarpy i już prawie na zakręcie u jej podnóża, gdzie stał budynek zabytkowej szkoły powszechnej, ujrzeliśmy plecy wujaszka, pędzącego wyżłobioną ścieżką na poboczu brukowanej drogi wiodącej po owej skarpie, której stok był z rodzaju tych "na złamanie karku” lub "na łeb na szyję", jak kto woli!

Wydawało nam się, że widząc naszego uciekiniera, już wiemy, dokąd tak pędzi, a to mogło oznaczać tylko tyle, że jest dobrze, bo dopadniemy go nad wodą. Zbiegliśmy tą samą drogą na dół i już byliśmy na skrzyżowaniu. Tutaj zaś, jak na razie, doścignęliśmy tylko starą prawdę, że odgrażanie się w stanie amoku zazwyczaj kończy się fiaskiem. Przecież to dopiero w tym miejscu, stając na rozstajach, dotarło do nas, że droga stąd nad wodę może prowadzić co najmniej w trzech kierunkach.

Którą z nich wybrać? Oto jest pytanie! Grześ twierdził, że nie inaczej, tylko wujaszek pojechał "na Kaletę". Faktycznie, było to dobre łowisko, ale napotkany po drodze znajomy wędkarz nie widział, żeby ktokolwiek tam jechał. Powracamy więc na skrzyżowanie i już zmierzamy marszobiegiem ku rzece. Droga prowadzi nas koło rzeźni, więc korzystając z okazji, zaopatrujemy się w białe robaki. Po około dwustu metrach lądujemy nad brzegiem rzeki i idziemy z jej biegiem w kierunku drugiego łowiska, słynnych w okolicy "Alej". Tam też ani śladu! Pozostał nam kierunek na most. Za nim albo nasz wędkarz mógł zasiąść nad "Świrca Dołem", albo pojechał za upust na rzece Drzewiczce.


Wracamy w górę Pilicy, wchodzimy na most i nie omijamy okazji, by choć na krótko popatrzeć na ogromne klenie, uganiające się za żerem w okolicach jego drewnianych filarów i izbic. Zawsze nas intrygowały, ale dostać się do nich można było tylko z łódki. Temat nie dla nas, a już na pewno nie na teraz.

 

Ponieważ na "Świrca Dole" wujaszka nie było, ruszamy dalej w kierunku na upust. Spoglądamy w kierunku Drzewiczki i widzimy, że brzegi usiane są wędkarzami, niestety poza tym jednym, który nas interesuje. Nic tu po nas, czas gonić dalej!! Najwyraźniej dawała o sobie znać przewaga dwóch kół roweru nad naszymi, do kupy biorąc, sześcioma nogami, bo uciekinier sprawiał wrażenie, jakby zapadł się pod ziemię. Ale chęć wykazania, że przed nami nie ukryje się nic – czy to na upuście, czy za nim, czy też gdziekolwiek indziej –
uwiła w naszej świadomości myśl bezapelacyjnie pewną, że zbiega i tak w końcu dopadniemy.

Doszliśmy już do upustu, a tu ani śladu. Dopiero jakieś sto metrów dalej, za kolejnym zakrętem wijącej się jak wąż Drzewiczki, ta świadoma myśl stała się faktem, bo oto dostrzegliśmy oparty o drzewo, skądinąd znany nam rower. Spojrzeliśmy po sobie, a każdy z nas gębę miał napełnioną uśmiechem. Teraz należało tylko zakraść się i zobaczyć, czy ryby dobrze biorą. Do tego potrzebna była obserwacja poczynań interesującego nas wędkarza, dokonana z ukrycia. Podeszliśmy na czworakach jak najbliżej, na odległość tak na wszelki wypadek bezpieczną. Wujek akurat prowadził zestaw swoją ulubioną metodą przepływanki, sam siedząc jak głaz i tylko wykorzystując przedramię. Po chwili widzimy, jak zacina i zaraz na brzegu ląduje ładna, srebrzysta płoć. Za jakiś czas druga, potem trzecia. Następne zacięcie i zestaw bez ryby wyskakuje z wody.
-Wujo chałe...!
Tylko te dwa krótkie słowa zdążyły wyrwać się z ust Grześka, bo następne utkwiły w nich, zasłoniętych dłonią Michała. I tak było już za późno, bo wujaszek rozejrzał się po okolicy i nas wypatrzył.

-Już was przyniosło?! Że też, psiakość, nie dacie mi spokoju! Tyle łowisk macie w okolicy, tu mi chcecie chlapać?!
Nieśmiało wystękałem:
-Wujku, nie mamy przynęty...
-Tego jeszcze brakowało, przynęty nie mają! Robaków sobie
nakopcie! Też mi wędkarze, przynęty im zrób... daj...
Spojrzeliśmy po sobie porozumiewawczo. Michał uśmiechnął się pod nosem szelmowsko, bo też założył, że zmiękczy serce wujka:
-Ale takiej przynęty jak wujaszek, to nikt nie zrobi....
-Ty mnie tu nie bierz pod...
Nie wypadało widać wujkowi precyzować pod co, bo nagle zamilkł i dopiero po chwili powiedział:
-Dobrze! Macie tu po kawałku masy i chodu mi stąd. Tam dalej, na
zakręcie łąki, macie odcinek pięknej wody. Znajdziecie tam dla siebie kilka dobrych buchetek, dla was jak raz. A teraz, sio mi stąd!
Dajcie człowiekowi spokojnie posiedzieć!
Interesowało mnie bardzo, dlaczego wujek łowi tu, a nie razem ze wszystkimi przed upustem i oto usłyszałem jednocześnie odpowiedź, w której zawarta była tajemnica łaski niebios:
-Czujesz, jak już tyle dni jest gorąco?
-Rzeczywiście, piecze!
-To masz jeszcze jedną lekcję dotyczącą obserwacji łowisk. Woda w Pilicy nagrzała się mocno i przy obecnym niskim stanie powoli zaczyna w niej brakować rybom tlenu, więc uciekają w Drzewiczkę, bo ta zawsze prowadzi zimną wodę. Ludzie próbują łowić przed upustem, ale więcej robią szumu i tak naprawdę jeden drugiemu tylko przeszkadza w łowieniu. Tu wprawdzie ta ryba z Pilicy nie dotrze, bo przez jaz nie przeskoczy, ale przynajmniej jest spokój, a tutejsze ryby wcale nie są mniejsze.

Ta lekcja dodała nam otuchy i nadziei, że skoro tak, to będziemy łowić ogromne rybska, toteż ruszyliśmy we wskazanym kierunku i oto znaleźliśmy się w miejscu, gdzie rzeka zakręcała, tworząc niemalże półkole. Opasywała swoją wstęgą dość sporą łąkę, na której stała olbrzymia, rozłożysta, pojedyncza olcha. Z drugiej zaś strony zamykała ten skrawek ziemi ściana łozin oraz trzcin rosnących gęsto na bagnisku, dawnym korycie rzeki, będąc jednocześnie przedsionkiem dopiero co wzrastającego, olchowego lasu. To na jednym jego skraju właśnie staliśmy, mając widok na całą łąkę, a w skraj drugi wtapiało się gospodarstwo z chałupą pamiętającą czasy co najmniej jednego zaboru. Dwie, może trzy podobne leciwe chałupiny znajdowały się już po drugiej stronie rzeki. Kiedy bracia jeszcze coś marudzili, przekazując sobie szeptem jakieś tajemnice, podejmuję decyzję:
-To wy sobie gadajcie, a ja idę łowić, bo szkoda czasu!
Zostawiłem ich i ruszyłem w górę rzeki. Minąłem olchę jedynaczkę i pasącą się pod nią krasulę, a po przejściu jeszcze około trzydziestu kroków znalazłem się nad brzegiem. Spojrzałem w lewo. Nieciekawie, bo to płycizna, do tego równa jak stół, ale z prawej wypatrzyłem arcyciekawe przewężenie rzeki. Tworzyło je drzewo, powalone zapewne w wyniku podmycia korzeni, które ułożyło się wzdłuż nurtu, koroną przylegając do brzegu. Musiało to być dawno, jak upadło, bo na gałęziach pozawieszały się niesione z rzeką liście i gałązki, a na nich zazieleniła się nawet trawa i kępka kaczeńców. Tuż za tą naturalną ostrogą utworzyła się niewielka zatoczka, w której woda była wyraźnie głębsza niż w pozostałym korycie rzeki, przy tym ciemniejsza, a więc zapewne było w tym miejscu muliste dno. Jednak wujaszek miał rację, że można tu było znaleźć dobre łowisko. Ponieważ tę miejscówkę uzupełniał jeszcze gęsty krzew łoziny, rosnący na brzegu, tuż u nasady korony powalonego drzewa, nic mi zatem innego nie pozostało, jak usiąść w jego cieniu, tym samym nie będąc widocznym dla ryb i zająć się wędkowaniem.

Rad byłem z wyboru łowiska, bo po paru chwilach miałem w rękach pierwszą sporą płoć, wcale nie gorszą od tych złowionych przez wujka. Patent przynętowy: kuleczka wujkowego ciasta okraszona tłustym białym robakiem, spełniającym jednocześnie rolę stopera dla niej, by jej biorąca ryba zbyt szybko nie zdjęła z haka, okazał się skutecznym. I jak tu nie cieszyć się z łowienia, skoro z upływem czasu na brzegu lądowała już kolejna, wcale nie mniejsza srebrzysta ryba, którą przecie wypadało pochwalić się braciszkom. Jednak po spojrzeniu najpierw w lewo, potem w prawo, dotarło do mnie, że oni gdzieś przepadli. Ich sprawa! Rybę wrzuciłem do siatki i powróciłem do radosnego zajęcia, ale z każdą upływającą minutą zaczęły intrygować mnie coraz bardziej jakieś dziwne odgłosy za plecami i chociaż mój spławik co raz znikał w toni, dekoncentracja oznaczała już tylko kolejne pudła.

Odłożyłem wędkę, bo też te dziwne odgłosy nie dawały mi spokoju. Odwróciłem się za siebie i zacząłem wypatrywać ich źródła. To, co zobaczyłem, najwyraźniej mnie rozbawiło, wywołując szczery uśmiech. Moi braciszkowie siedzieli bowiem na grubym konarze olchy jedynaczki i długimi witkami łoziny okładali nieszczęsną krasulę, wołając przy tym:
-No, dalej! Bierz go na rogi, co się lenisz ! Ruszaj się...!
Zobaczyłem, jak krowina ze stoickim spokojem żuje trawę, ale coś niespokojnie zaczyna co i raz pomachiwać ogonem. Zdziwiło mnie przy tym bardzo, z jakiego to powodu wybałusza na mnie swoje ogromne ślipska.

W tym momencie pomyślałem, że może przekazuje mi sygnał, bym jej oprawców przywołał do porządku, tak to zatem odczytując, nic innego mi nie pozostało, jak tylko zawołać:
-Hej, odważniaki! Dajcie jej spokój, bo jak was chłop zobaczy, znęcających się nad jego dobytkiem, to i drzewo wam nie pomoże!
-A co nam może zrobić?! Na drzewo wlezie?!
Usiłując pokusić się o żart, odpowiedziałem:

Nie będzie musiał, bo trząchnie nim i będziecie spadać jak ulęgałki!
To ich jednak tylko jeszcze bardziej rozbawiło. Coś tam między sobą przy salwach śmiechu gaworzyli i dalej kontynuowali proceder aplikowania okładów na grzbiet nieszczęsnego zwierzęcia. Jeszcze raz próbuję porządkować i dyscyplinować swoich młodszych braci, toteż wołam:
- Ejże, matadorzy, bohaterowie korridy z krasulą w roli głównej, pokręciło was, czy co?! Dajcie jej wreszcie spokój!
Jak grochem o ścianę! Co zatem z takimi gadać, kiedy nie dociera dobra rada? Najrozsądniej pozostawić w spokoju, jeśli koniecznie chcą na chwilę poczuć się jak w Pampelunie.

Wzruszyłem ramionami i już odwracałem się, żeby powrócić do wędkowania, kiedy zwierzę raptem zmieniło pozycję i stanęło do mnie bokiem. W tym też momencie cały świat nagle zawirował mi w oczach. Może moi braciszkowie odważnymi matadorami nie byli, ale korrida zdawała się być całkiem realna. Skóra mi ścierpła, bo przecież to nie była krowina! Ślepy wszakże nie jestem! Mniemana krasula zamiast mlecznego wora z gruczołami do dojenia pyszniła się... organem byczego majestatu!

W mgnieniu oka w myślach ujrzałem nędzne chwile swojej najbliższej egzystencji, snując scenariusz możliwych wydarzeń. Opcje były dwie. Albo bydlę zlekceważy ich doping, albo mając mnie na celowniku, niechybnie ataku dokona.
Dotarło do mnie, że w tej chwili próżne by już były negocjacje z matadorami. Rozbawieni na całego, mieliby gdzieś moje dywagacje, a widzący mnie byk, chcąc najpewniej wyżyć się na jakimkolwiek żywym jeszcze obiekcie namierzonym w swoim polu widzenia, łeb by opuścił i na mojej osobie wyroku za zniewagę swojej byczej godności niewątpliwie dokonał. Było coś na rzeczy, bo skąd ten dziwny błysk w jego skierowanych w moją stronę ślipiach?

Odgrażałem pięścią swoim braciszkom za ich wspaniały pomysł. Oni zaś pomimo tego, że widzieli w moich oczach odbicie krzyża na mogile, postanowili swoją zabawę doprowadzić do końca i jak na komendę zagwizdali na palcach. W tym też momencie nastąpiło to, czego obawiałem się w głębi serca najbardziej, chociaż nie do końca w to wierzyłem. Byk, jak to byk, pojmując zapewne, że prowokacyjnie wygrażam mu piąchami, bo tym samym zapraszam do walki na udeptanej łące lub, co równie możliwe, pewnie sądząc, że jestem dyrygentem całej tej opery z jego udziałem, najwyraźniej chętny odebrać gażę za odgrywaną przez siebie rolę, ruszył nagle w moją stronę, zrywając racicami darń pod drzewem.

Skończyły się śmiechy, bo powiało grozą. W moim umyśle, nie w ich zakutych łbach! Trzeba było się natychmiast ewakuować! Tam do diabła, tylko jak?! Pozostała mi jedynie podróż drogą lotniczą nad przewężeniem rzeki, z lądowaniem na jej drugim brzegu.
Ano, jak mus, to mus!!!
Niczym Janosik Dunajec, tak ja jednym susem pokonałem przestrzeń nad wodą ... nie do końca wszakże. Zabrakło skrzydeł i nie doleciawszy do drugiego brzegu, pacnąłem w nurt jak żaba. Wygramoliłem się jak najszybciej potrafiłem i obejrzałem za siebie. Rzeka okazała się skuteczną przeszkodą dla byka, bo ten, zarywszy wszystkimi czterema kończynami na krawędzi brzegu i stojąc z opuszczonym łbem, gapił się na mnie z tym ciągle tajemniczym nieco błyskiem w ślipiach, prychając przy tym nozdrzami.

Po chwili przypomniał sobie najpewniej, że ma jednak coś ważnego do załatwienia w cieniu drzewa. Widocznie nie dość mu było satysfakcji z zamiany człowieka w żabę, bo obrócił się i wziął namiar na olchę jedynaczkę, akurat w chwili, kiedy moi braciszkowie zdążyli z niej zejść i już dotykali stopami ziemi. Byk ruszył, a oni widząc zmierzającą ku nim nader żywą wołowinę, czmychać zaczęli w ten rosnący olchowy las. Niektóre z młodych drzew, utrudniając im dezercję, w wyniku naporu nacierającej masy ciał owych sprinterów swojej dotychczasowej pionowej pozycji nijak już utrzymać zdolne nie były. Pomimo tego, ten wymuszony bieg był niewątpliwie mistrzostwem świata, bo tak szybko biegających jeszcze ich nigdy w życiu nie widziałem. Czas, w jakim dopadli głębi lasu, był imponujący! Zapewne pomogły im w biciu rekordu dusze, gotowe opuścić ich w trwodze, a które siedziały im na ramionach i swoimi skrzydłami z lekka unosząc ku górze, sprawiały, że obaj stopami ledwie muskali ziemię.

Nie było na razie jak wracać, bo byczysko rozbrykało się na łące i zaliczało rundy od ściany lasu do brzegu rzeki, by wreszcie zatrzymać się na nim, tuż przy moim sprzęcie. Przyszła mi myśl, by go odgonić. Tylko jak?! Już miałem w oczach leżący na ziemi kamień, by cisnąć nim w tego bydlaka. Nie skorzystałem jednak z owego zamiaru, obawiając się, że jak źle trafię, a nie daj Panie Boże jeszcze w jakie czułe miejsce, ten krowi samiec gotów pokonać rzekę i dopiero wtedy zaczęłaby się prawdziwa korrida!

Nie miałem pomysłu, jak wyjść z impasu i wrócić na swój brzeg. Zapewne przesadziłbym, mówiąc, że w tym czasie moje serce napełniło się rozpaczą, choć myliłbym się niewiele. Jednakże wściekłość na matadorów i chęć dorwania ich jak najszybciej wypełniała je powoli po brzegi, skwapliwie wyganiając z jego głębi wcześniej osiadłą w nim czarną rozpacz, tu już błędu w osądzie być nie mogło żadną miarą.

W wyniku nadmiernego wzburzenia najwyraźniej dopadła mnie maligna, poddając wrażeniu mirażu, bo oto zobaczyłem na drugim brzegu gotowy już do degustacji antrykot oraz wołowe z kością (i bez) gapiące się na mnie. Jakby tego było mało, czy to z owego nadmiaru adrenaliny, czy z innego powodu, wydawało mi się, że mam mroczki w oczach. Najpewniej! Bo dziw to był nad dziwy, gdy nagle zobaczyłem, jak toto pokazało w uśmiechu uzębienie i puściło do mnie oko. Myślałem, że ma taki wrodzony tik, jednak bardziej wyglądało mi to na nieme z jego strony zapytanie:

- I jak, koleś, podobała ci się ta zabawa?
W obliczu status quo uznałem to co najmniej za bezczelność, a zatem konieczność urzeczywistnienia mirażu. Odpowiedziałem więc, ale cicho, ledwie mamrocząc pod nosem, żeby na wszelki wypadek ten fantom nie usłyszał, nie obraził się i zabawy nie zechciał kontynuować:
- A żeby cię w rzeźni prądem poczęstowali...!
Nie wiem, ile czasu ja sam gotowałbym się jeszcze na tym drugim brzegu jak rosół, gdyby w sukurs nie przybiegł mi pies, który pojawił się niespodziewanie na nieszczęsnej łące, podbiegł do byka i szczypiąc go zębami po goleniach, pognał ku tej pojedynczej, wiekowej chałupie, kierując wprost do zagrody.

Myślicie, że mi choć trochę ulżyło? A gdzie tam! Trudno mieć przecie serce pełne miłosierdzia, kiedy musi człowiek powracać, pokonując rzekę nieomal wpław, bo tylko z brzegu jej czysta woda wydawała się nie tak głęboka, a do tego na brzegu humor popsuł do reszty widok zdeptanej byczymi racicami mojej cud – bajer wędki. Dobrze, że choć siatka z rybami na otarcie łez została.

O, nie da się ukryć, że matadorów wreszcie dopadłem! Jaki był jednak finał mojej nieodpartej chęci odwetu, tego nie wspomnę, polecając wizję wydarzeń wyobraźni szanownego Czytelnika. A po dziś dzień, ilekroć w gronie przyjaciół powraca ta opowieść we wspomnieniach, pojawia się jedynie w charakterze... bajki o byku.

Marek Karol Jaryczewski

kombinezon dla wędkarzy


Zgłoszenie nadużycia
Temat zgłoszenia
Opis problemu:


Zgłoś nadużycie

Udostępnij ten artykuł:
Facebook Google Bookmarks Twitter LinkedIn

Oceń artykuł
koronka1koronka2koronka3koronka4koronka5

polecane dla Ciebie

Artykuły

kalendarz brań
kalendarz brań
Dla mnie sprawa jest jasna i bezdyskusyjna: takim samym mitem, jak wpływ Księżyca na brania jest mit „nieistnienia przebłyszczenia”. Co więcej uważam, że istnieje „przekukurydzenie’, „przepszeniczenie” ...
kolory przynęt na sandacza
kolory przynęt na sandacza
Kolor przynęty, podobnie jak jej wielkość, rodzaj i akcja należy do jednego z czterech podstawowych kryteriów, które należy brać pod uwagę podczas dobierania wabika na danym łowisku, przy polowaniu na określoną rybę. O kolorach przynęt ...
pstrąg w styczniu
pstrąg w styczniu
Okres wielkiego pstrągowania nadchodzi z chwilą, gdy resztki śniegu topnieją w oczach. Za oknami z dnia na dzień widać jakby więcej słońca. Pstrągarze doskonale znają ten znak i wiedzą, że to właśnie czas, gdy mogą pierwszy raz ...
co kupić wędkarzowi
co kupić wędkarzowi
Co kupić wędkarzowi na prezent Jaki typ podarunku jest jednocześnie niesztampowy, z klasą i trafiony? Odpowiedź jest wbrew pozorom prosta – powinno być to coś wykonanego ręcznie, związanego z hobby osoby obdarowywanej. Jeśli więc ...
wędkarstwo podlodowe
wędkarstwo podlodowe
Wędkarstwo podlodowe ma wiele odmian. Zwykle kojarzy się nam z przycupniętym nad przeręblem mężczyzną, wpatrującym się w drobniutki spławiczek. Inna szkoła to operowanie mormyszką, na której końcu zawieszony jest mulak. Ja ...
sandacz na wobler
sandacz na wobler
W podwodnym świecie jest masa tajemnic, których my, ludzie, nigdy nie odkryjemy. Jedną z grupy największych ciekawostek jest kolor, a dokładniej jego wpływ na reakcje ryby. Znawcy tematu będą opowiadali o przestrzeni barw, o ...
Oceaniczne łowy.
Oceaniczne łowy.
Za oknem zimno. Śnieg, wiatr, mróz. Jak to mówią psia pogoda. Są tacy, którzy to kochają. Wiercą wtedy dziury w lodzie i śmigają przynętami nad dnem, inni jadą na pomorze i walczą z ostatnimi trociami. Jest coś w ...
wędka na klenia
wędka na klenia
Wędka na klenia... ....czy istnieje coś takiego? Wiele lat minęło od kiedy złowiłem swojego pierwszego klenia na spinning. Pamiętam doskonale tamten dzień, kiedy biegałem w krótkich spodenkach po porośniętym wikliną brzegu rzeki. ...
15 lat na rynku
Raty 0% PayU PayPo
0.41 s