Dee River. Rzeka Królowej.
Przepiękna, krystalicznie czysta woda, o brunatnym zabarwieniu i do tego jeszcze piekielnie rybna, to dla wielu wędkarzy marzenie. Zamykając wieczorem oczy, możemy przeglądać najpiękniejsze zakamarki prawdziwie dzikiej rzeki. Bystry nur z impetem obmywa skały, wymywając w ten sposób idealne miejsca dla najpiękniejszej ryby jaką znam. Wystarczy otworzyć oczy, zaraz potem atlas i zaplanować wyjazd marzeń. Wyprawę na Dee River.
Zanim wybrałem się na łowienie, przeprowadziłem rozmowę z wędkarzem wychowanym nad brzegami tej rzeki. Opowiadał mi o wielkich kleniach, brzanach, szczupakach i okoniach. Chwalił się fotografiami pięknych ryb, złowionych na rzece Dee. Opowiadał o rybach wskazując jej odcinek w dole rzeki, oddalony od naszego miejsca zamieszkania około 8 kilometrów.
Ale mój walijski kolego, ja chcę pstrągi. Gdzie są pstrągi?
- A tam, na pstrągi trzeba jechać do góry, jakieś 5 kilometrów w górę Dee. Ale tamta rzeka, to już rzeka Królowej.
Przez malowniczo położone miasteczko, o typowo walijskiej nazwie Llangollen, przelewa się jedna z najpiękniejszych rzek jakie do tej pory widziałem. Nieskażony cywilizacją krajobraz, przeźroczysta jak w akwarium woda i jej tajemnicze, brunatne zabarwienie. Piękność walijskiej ziemi. Wielkie skały obmywane przez nurt, naturalne półki skalne, tworzące przelewy. Miejsca, których widok przyprawia o zwiększenie ciśnienia są tutaj na każdym kroku. Głębokie wlewy, bystrza, spowolnienia, przelewy, szypoty. Wędkarskie cudo.
Kiedy już miałem wykupioną licencję wędkarską i skompletowany w abstrakcyjnych warunkach sprzęt wędkarski, ręce drżały mi jak cierpiącemu na ciężkie uzależnienia od ognistej wody. Przyznam Wam, że pierwszy raz miałem taką sytuację, że nie wiedziałem gdzie mam rzucać. Obecność ryb obserwowałem wszędzie. Na płytkiej, na głębokiej, na wlewach. Wszędzie się coś działo Ale niestety, nie byłem odpowiednio przekonany. Strasznie narzekałem, że nie mam swojego pstrągowego pudełka. Oj, jak bardzo tęskniłem do Gobio, Foxinusa i złotej cykadki.
Cała ta sytuacja wydawała się komiczna. Wiedziałem o tym, że w mojej wędkarskiej szafie jest przynęt dla pułku wojska, a ja nad taką wodą byłem bezradny. Miałem maleńką szkatułkę, w której były cztery przynęty. Jig zielony od Mistrza Szymona, mała miedziana wahadłówka od Irka, czerwona obrotówka od Romualda i pomorski woblerek od Piotra. Tak czasem się dzieje, że mieliśmy nie łowić, że tym razem jedziemy tyko zwiedzać i nadrabiać zaległości życia rodzinnego, ale sami wiecie jak to jest. Siła wyższa... Miałem sześć godzin wędkowania. Trzymetrowy kij z marketu, cztery przynęty i piękny odcinek wody przede mną.
Cztery wabiki
Ryby były wszędzie. Na wlewach było sporo maleńkich pstrągów, które zbierały drobne owady z powierzchni wody. Jak omamy widziałem przez ułamki sekund obrazy z moich ukochanych, polskich rzek pstrągowych. Działałem trochę jak automat. W górę rzeki! Z nurtem, po bystrzach, dołkach! Tylko teraz trzeba taktykę dobrać odnośnie moich czterech przynęt. Jakoś szczęśliwie miałem przynęty odpowiadające kolorystyce wody. Miedź, złoto czerwień i zieleń, to wręcz idealnie trafione wabiki pod Dee. Zaczynam od jiga. Ciskam nim pod drugą stronę rzeki i staram się unosić tak, aby nurt spychał go po łuku w moją stronę. Przydał się długi kijek. Pięknie to wszystko prezentowało się w krystalicznie czystej wodzie. Wyjścia pstrągów widziałem nawet bez polaroidów. Podpływały jak okonie do jiga i robiły zwrot. O wy zarazy, coś wam się nie podoba. Polski jig od Mistrza Szymona jest zły? Szybko odgryzam żyłkę i wiążę przynętę bez krętlika z agrafką. Kilka rzutów i siedzi. Potem następny i jeszcze jeden. Oj, będzie się działo. Niestety jiga wieszam gdzieś na pięknym, walijskim drzewie i po jigu,. A niech mają po mnie pamiątkę. I teraz jest problem. Bo co tu założyć? Woblera jakoś dziwnie przesuwam na bok, bo już wiem, że będzie na głęboką wodę. Przeznaczę go na grubasa. Na lorbasa z Dee. Zatem obrotówka. Czerwony Collonel nr 2 zrobił zamieszanie, jakiego się nie spodziewałem. W każdym przeciągnięciu wabił rybę. Wszystko strasznie drobne, ale czegoś takiego nie widziałem. Pstrągi startowały do obrotówki po trzy. Jeden spadał, wieszał się następny. Szok. To jakiś sen o wędkarskim raju. JA TU CHCĘ ZOSTAĆ. Pierwszy raz miałem taki dziwny nastrój, że łowiłem i z każdą minutą było mi co raz bardziej smutno. Wiedziałem bowiem, że uciekały mi minuty. W głowie miałem licznik czasu, który cykał niemiłosiernie głośno...
Po kilkudziesięciu metrach widzę wielką, szeroką płań, na której końcu jest mocny zakręt z przewężeniem. Zaraz potem głazowisko i bystry szypot. Bajka. Na samym zakręcie jakieś 2 metry wody. No, mówię do Pomorskiego, dawaj koleś – atakujemy lorbasa. Na dnie grube kamienie i warkocze roślin. Posyłam wobka pod drugą stronę i wolno stawiam go na środku rynny. Powolutku, powolutku. Pusto. Obławiam tę miejscówkę również wahadłówką. Nic. Kilka rzutów Collonelkiem i łowię pstrążka. Niestety, lorbasy nie chciały gadać z polskim wędkarzem. Niewiarygodne było jednak to, co za chwilę zobaczyłem. Dwóch młodych chłopaków łowiło zaraz poniżej kamienistego szypotu. Rzucali na robala i co kilka chwil wyciągali ryby. I to jakie ryby. Węgorze - tak węgorze, brzany, małe pstrągi. I tak na zmianę. Na robaka. Bo wolno. Wolno łowić na wszystko i przez cały rok. I zobaczcie, ryb jest pełno.
Idę dalej, nie mogę nasycić się ta rzeką i widokami. Spotykam mieszkańca Llangollen, który mówi o łososiach i wielkich pstrągach. Pokazuje mi miejscówkę poniżej drogowego mostu. Po kilku chwilach melduję się w wyznaczonym miejscu z kijem. Boże, jaka woda. Doły i wyrwy. Głębokość na kilka metrów. Kotły jak poniżej zrzutu wody. I to wszystko naturalne, czyste i piękne. W tej właśnie chwil oniemiałem. Siadłem na kamieniu, a ręce drżały mi tak mocno, że nie potrafiłem zaczepić wahadełka na agrafkę. Kilka metrów przede mną wielki łosoś skacze jak delfin przez przelew. Ryba miała lekko 6 kilo. Z politowaniem popatrzyłem na kotwicę rozmiar no. 8 i żyłeczkę 6 lb. O Boże, jak to mi weźmie na polskie wahadełko, to pozamiatane jest w 10 sekund. Wykrakałem. Przeznaczony na grubego, walijskiego pstrąga, pomorski woblerek skusił coś, co wyjechało mi na mocno napiętej żyłce jakieś 30 metrów w dół rzeki. Siłowe zatrzymanie pędzącego jak parowóz salmonida, skończyło się zgodnie z przewidywaniami. Luźniutka żyłeczka posłusznie trafiła w moje palce, aby dowiązać do niej wahadłówkę. Przyznam, że bałem się rzucać, bo to była moja przedostatnia przynęta. Ale co tam, twardym trzeba być... Pstrągi waliły niemiłosiernie w tę blaszkę. Praktycznie co kilka rzutów łowiłem drobnego pstrążka. Zmieniałem wahadełko z obrotówką na zmianę. Walijskie pstrągi uwielbiały, gdy przynęta na napiętej żyłce spływała w poprzek nurtu. Coś wspaniałego! Nigdy nie widziałem takich rzeczy. Podchodziłem do brzegu i spod moich nóg uciekały drobne ryby. Pstrągi łowiłem na przynętę prowadzoną na długości kija. Łowiłem blaszką, jak na bata łowią spławikowcy. Wiem, że wydaje się Wam ta sprawa niewiarygodna, ale nawet ja sam pisząc dziś specjalnie dla Was o walijskiej rzece Dee, nie wiem jak to jest możliwe. Tak to jednak wyglądało.
Niestety obrotówkę urwałem gdzieś na kołku. To brak polaroidów. Niestety. Została mi jedna przynęta. Wracam do miejsca, gdzie widziałem na samym początku łososia. Przewiązuję węzeł. Robię to tak, jak gdybym spodziewał się kolejnego spotkania z wielką ryba. Dziś patrzę na to z politowaniem, ale byłem jakoś dziwnie przekonany, że za chwilę będę miał następnego, walijskiego łośka. I tak się stało. Rzuciłem w samą kipiel. Kij podniosłem do góry, aby zminimalizować ryzyko zaczepu. Nie wiem który to był rzut. Piąty, może piętnasty. Nie wiem. Branie na marketowym kiju było wyczuwalne jak ciężki zaczep. Tnę ostro w tubę i mam powtórkę z rozrywki. Gwizd kołowrotka i nagle w mojej głowie urodził się przedziwny pomysł. Nauczony wędkowaniem z @Żeglarzem, tnę go raz, drugi, trzeci. Ryba staje i pozwala się lekko podciągnąć do góry. O cholera - mam szansę. Miałem... Nic z tego. Po chwilowym oszołomieniu cwaniak jak ekspres idzie pod nurt. Ryba z potworną siłą zdemolowała mój zestaw. Żyłka pękła jak nitka. Zza pleców słyszę:
- To co Remik, kończymy? Połowiłeś już?
Tak, połowiłem. Jasne. Nie mam przynęt. Byłem bezradny. Przez kilka godzin złowiłem kilkadziesiąt małych pstrągów. Ryb widziałem setki. Czas kończyć. Po drodze na przystanek autobusowy, kupuję dla załagodzenia sytuacji regionalny przysmak, czyli bułkę z mięsem baranim, okraszonym słodkimi powidłami. Jadąc już autobusem przez szybę spoglądam jeszcze na najpiękniejszą rzekę na świecie.
Przepiękny świat dzikiej i rybnej rzeki, nad którą czuwa Królowa. Fantastycznie przeźroczysta woda. Ryby w ilości, jak z opowieści mojego dziadka. Kraina raju wędkarza. Dziś wiem, że tam wrócę i będę raz jeszcze polował na salmonidy, żyjące w rzece płynącej przez Langohllen. Tym razem już odpowiednio przygotowany.
Foto i tekst Remigiusz Kopiej
przeczytaj więcej o:
łowienie pstrągów - przygotowania do sezonu