2020-06-10
Dunajec. Rzeka życia.
Chyba każdy wędkarz ma jakąś rzekę życia, jakieś jezioro w swoim DNA, czy staw który jako pierwszy zawsze ma przed oczami. Dunajec. To tutaj, będąc zaledwie gdzieś 3-letnim pacholęciem, przechodząc przez most w zafascynowaniu widokiem płynącej wody prosiłem rodziców „ziuć Zieśka do ziody” („rzuć Grześka do wody” - w wolnym tłumaczeniu).
Z tego samego mostu parę lat później, podczas praktycznie każdego powrotu ze szkoły gapiłem się np. na dywany zimujących brzan, które zdarzało się zaniepokoić rzuconym kamykiem. Niedojedzoną w szkole kanapkę kruszyło się w rękach i puszczało się niekiedy na wodę obserwując jak na resztki chleba rzucały się grube klenie, jelce, ukleje, leszcze i inne, rybne ustrojstwo. Hipnotyczny stan obserwacyjny czasami powodował, że na moście mijały niekiedy godziny a w domu już wszyscy się martwili.
Na szczęście po rodzicielskim: „gdzie żeś się znowu włóczył tyle czasu” padało często: „dobrze, że tym razem chociaż całą kanapkę zjadłeś”. Później, nocami te ryby się śniły a w dzień na matematyce zamiast szlifować tabliczkę mnożenia, człowiek zachodził w głowę dlaczego największy z kleni zanim połknął kawałek skórki od chleba wcześniej pod nim wykonał ze trzy szybkie kółka, jakby zatańczyć chciał przed posiłkiem. Mniejsze bez ceregieli rzucały się z impetem na żarcie, ale te długości „jak stół” zawsze wcześniej wykonywały taką taneczną spiralkę.
Z tego samego mostu parę lat później, podczas praktycznie każdego powrotu ze szkoły gapiłem się np. na dywany zimujących brzan, które zdarzało się zaniepokoić rzuconym kamykiem. Niedojedzoną w szkole kanapkę kruszyło się w rękach i puszczało się niekiedy na wodę obserwując jak na resztki chleba rzucały się grube klenie, jelce, ukleje, leszcze i inne, rybne ustrojstwo. Hipnotyczny stan obserwacyjny czasami powodował, że na moście mijały niekiedy godziny a w domu już wszyscy się martwili.
Na szczęście po rodzicielskim: „gdzie żeś się znowu włóczył tyle czasu” padało często: „dobrze, że tym razem chociaż całą kanapkę zjadłeś”. Później, nocami te ryby się śniły a w dzień na matematyce zamiast szlifować tabliczkę mnożenia, człowiek zachodził w głowę dlaczego największy z kleni zanim połknął kawałek skórki od chleba wcześniej pod nim wykonał ze trzy szybkie kółka, jakby zatańczyć chciał przed posiłkiem. Mniejsze bez ceregieli rzucały się z impetem na żarcie, ale te długości „jak stół” zawsze wcześniej wykonywały taką taneczną spiralkę.
Rano podwędziło się ojcu parę metrów żyłki Stilon Gorzów w rozmiarze 0,25 nawijając na plastikową szpulkę od nici, zachachmęciło jeden haczyk i z takim zestawem szło na lekcje, żeby zaraz po nich, z ręki zapolować na ryby mając nad nimi „przewagę” obserwacji z wysokości mostu. Czasami łowiło się tym sposobem jakąś przygłupią ukleję a czasami wcześniej przeganiał jakiś dorosły:
– Spadniesz gówniarzu, zabieraj się do domu.
Ojciec łowił. Nawet zorganizował mi pierwszą wędkę – leszczynowy, półtorametrowy kijek na który złowiłem pierwszą w życiu rybę – okonka - pewnie z 15 cm raptem, ale wystarczyło to aby na wędkarską „chorobę” zapaść już nieuleczalnie.
Parę rzeczy mi pokazał - jak zrobić przypon, związać hak itp. i czasami zabierał ze sobą nad Dunajec. Z podziwem i zazdrością patrzyłem na jego wspaniałe półmetrowe potokowce, klenie niewiele krótsze ode mnie, wielkie świnki, od czasu do czasu: miętusy, węgorze, leszcze jak patelnie, okonie…
Widziałem jednak już wtedy, że ojciec nie lubi żadnego towarzystwa nad wodą, a że czułem się jak zbędny balast to i z czasem przestałem nalegać na zabieranie z sobą na ryby. Tym bardziej, że kij leszczynowy za każdym razem musiał być cięty nowy (drewno zsychało i traciło sprężystość) a nie miałem prawdziwej wędki i musiałem czekać, aż na parę minut da mi połowić swoją.
W domu się nie przelewało i o swoim prawdziwym zestawie mogłem tylko pomarzyć, tym bardziej, że sklepy i tak świeciły pustkami (lata 80-te). Widząc moją pasję zlitował się nade mną wujek Jasiek i podarował mi swoją bambusówkę wraz z kołowrotkiem Rex. Sprzęt ten najlepsze czasy miał już dawno za sobą, ale nie muszę tłumaczyć, że moja radość wówczas była porównywalna pewnie z wygraną szóstki w lotto dzisiaj. To z tym zestawem dokonałem kolejnego wędkarskiego osiągnięcia – na obrotówkę moim łupem padł pstrąg potokowy, który w moich oczach był szczytem marzeń i traktowałem go (i nadal traktuję) jako absolutnego władcę Dunajca. Droga z nad rzeki do domu przebiegała stromym, zalesionym zboczem i przemieszczanie się nią często przypominało prawdziwą, górska wspinaczkę. Któregoś razu, podczas marszu w chwili nieuwagi bambus złamał się w 2/3 długości. Na ponad rok zostałem bez wędki.
Przed I komunią inne dzieci marzyły o prezentach typu zegarki „POLJOT”, magnetofonach „KASPRZAK” itp., a ja myślałem tylko żeby móc kupić sobie nowa wędkę z kołowrotkiem. Wójki, ciocie i inni podarowali mi z tej okazji jakąś gotówkę (zgodnie z tradycją) i ze starszym kolegą mogłem wybrać się do Nowego Sącza na zakupy.
– Spadniesz gówniarzu, zabieraj się do domu.
Ojciec łowił. Nawet zorganizował mi pierwszą wędkę – leszczynowy, półtorametrowy kijek na który złowiłem pierwszą w życiu rybę – okonka - pewnie z 15 cm raptem, ale wystarczyło to aby na wędkarską „chorobę” zapaść już nieuleczalnie.
Parę rzeczy mi pokazał - jak zrobić przypon, związać hak itp. i czasami zabierał ze sobą nad Dunajec. Z podziwem i zazdrością patrzyłem na jego wspaniałe półmetrowe potokowce, klenie niewiele krótsze ode mnie, wielkie świnki, od czasu do czasu: miętusy, węgorze, leszcze jak patelnie, okonie…
Widziałem jednak już wtedy, że ojciec nie lubi żadnego towarzystwa nad wodą, a że czułem się jak zbędny balast to i z czasem przestałem nalegać na zabieranie z sobą na ryby. Tym bardziej, że kij leszczynowy za każdym razem musiał być cięty nowy (drewno zsychało i traciło sprężystość) a nie miałem prawdziwej wędki i musiałem czekać, aż na parę minut da mi połowić swoją.
W domu się nie przelewało i o swoim prawdziwym zestawie mogłem tylko pomarzyć, tym bardziej, że sklepy i tak świeciły pustkami (lata 80-te). Widząc moją pasję zlitował się nade mną wujek Jasiek i podarował mi swoją bambusówkę wraz z kołowrotkiem Rex. Sprzęt ten najlepsze czasy miał już dawno za sobą, ale nie muszę tłumaczyć, że moja radość wówczas była porównywalna pewnie z wygraną szóstki w lotto dzisiaj. To z tym zestawem dokonałem kolejnego wędkarskiego osiągnięcia – na obrotówkę moim łupem padł pstrąg potokowy, który w moich oczach był szczytem marzeń i traktowałem go (i nadal traktuję) jako absolutnego władcę Dunajca. Droga z nad rzeki do domu przebiegała stromym, zalesionym zboczem i przemieszczanie się nią często przypominało prawdziwą, górska wspinaczkę. Któregoś razu, podczas marszu w chwili nieuwagi bambus złamał się w 2/3 długości. Na ponad rok zostałem bez wędki.
Przed I komunią inne dzieci marzyły o prezentach typu zegarki „POLJOT”, magnetofonach „KASPRZAK” itp., a ja myślałem tylko żeby móc kupić sobie nowa wędkę z kołowrotkiem. Wójki, ciocie i inni podarowali mi z tej okazji jakąś gotówkę (zgodnie z tradycją) i ze starszym kolegą mogłem wybrać się do Nowego Sącza na zakupy.
W jedynym znanym nam sklepie w którym można było nabyć jakiś sprzęt wędkarski, w zasięgu moich możliwości finansowych była tylko jedna wędka i jeden kołowrotek. Tak to stałem się dumnym posiadaczem zestawu czechosłowackiej marki Tokoz: niebieskiej wędki z „pełnego” włókna szklanego i czarnego kołowrotka Roen III. Był to ekstremalny, chyba sumowy zestaw ważący zapewne dobre 1,5 kg, ale wtedy nie miałem o tym pojęcia. Ważne było, że był nowy, sprawny i mój.
Z Krakowa często przyjeżdżał na wypoczynek mój dalszy, niewiele starszy ode mnie, krewny – Darek. Bywało, że na rybach spędzaliśmy wspólnie po 14 godzin z wakacyjnego dnia częściowo łowiąc, a częściowo zwiedzając coraz odleglejsze zakątki koryta Dunajca, dostępne dla nas piechotą. Ile się wtedy zrodziło pomysłów na rybę, ile wędkarskich teorii, przygód i obserwacji…
Wtedy jeszcze nie miałem odpowiedniego wieku, aby posiadać młodzieżową kartę wędkarską, więc… łowiłem bez niej. Nie przejmowałem się tym zbytnio – dodatkowy dreszczyk emocji na rybach połączony z nerwowym rozglądaniem się za mityczną wręcz postacią strażnika, który na szczęście pozostawał tylko mitem. Z dorosłymi wędkarzami raczej nie miałem problemów, bo albo zwyczajnie mnie ignorowali, albo schodziłem im z drogi (z łowiska). Z rzadka któryś przyjaźnie się odezwał pytając jak brania, albo np. doradzając co powinienem zmienić w zestawie. Dominowali wówczas nad Dunajcem muszkarze łowiący na suchą. Nie znałem jeszcze wtedy tej metody (kurczowo trzymałem się spinningu) i z pewnym rozbawieniem, ale i fascynacją obserwowałem, jak wymachują swoimi wędziskami jakby konia chłostali zaprzęgniętego do furmanki. Wiedziałem jednak, że ma to swój cel – upolowanie nieosiągalnego dla mnie, dunajeckiego „księcia” – lipienia.
Szczególnie jesienią bywało ich tylu, że na odcinku kilkuset metrów stało ich w rzece kilkudziesięciu. Wracałem wówczas praktycznie natychmiast do domu, bo tłum nad wodą zniechęcał (i zniechęca) mnie bardziej do łowienia, niż zła pogoda, czy zero brań. Jaki ojciec, taki syn…
Typową ucieczką trzeba się było salwować zazwyczaj zawsze wtedy, gdy napotykało się kłusownika, bo można było albo oberwać, albo stracić sprzęt a w najlepszym razie wysłuchać gróźb i przekleństw. Kłusowników było sporo o każdej porze dnia i nocy(!) Łowili wszystko, wszystkim i wszędzie. To już jednak temat na zupełnie inną opowieść…
W międzyczasie nieco dorosłem, wyrobiłem kartę wędkarską, poszedłem do średniej szkoły. Czasy też już były inne. Zawierucha polityczno-społeczna i przełom w 1989 roku zmieniły w zasadzie wszystko. W sklepach (również wędkarskich) półki wypełniły się towarem. Dorabiałem wtedy po lekcjach pracując w rzeźni i za pierwsze pieniądze tam zarobione kupiłem sprzęt, który był u mnie pewnym, jakościowym „przewrotem kopernikańskim”. Był to węglowy, spinningowy kij Ron Thompson i kołowrotek Quick Camaro. Wędka była dla mnie bajecznie lekka i czuła a kołowrotek wreszcie nie rzęził i się nie zacinał. Coś wspaniałego!
Z Krakowa często przyjeżdżał na wypoczynek mój dalszy, niewiele starszy ode mnie, krewny – Darek. Bywało, że na rybach spędzaliśmy wspólnie po 14 godzin z wakacyjnego dnia częściowo łowiąc, a częściowo zwiedzając coraz odleglejsze zakątki koryta Dunajca, dostępne dla nas piechotą. Ile się wtedy zrodziło pomysłów na rybę, ile wędkarskich teorii, przygód i obserwacji…
Wtedy jeszcze nie miałem odpowiedniego wieku, aby posiadać młodzieżową kartę wędkarską, więc… łowiłem bez niej. Nie przejmowałem się tym zbytnio – dodatkowy dreszczyk emocji na rybach połączony z nerwowym rozglądaniem się za mityczną wręcz postacią strażnika, który na szczęście pozostawał tylko mitem. Z dorosłymi wędkarzami raczej nie miałem problemów, bo albo zwyczajnie mnie ignorowali, albo schodziłem im z drogi (z łowiska). Z rzadka któryś przyjaźnie się odezwał pytając jak brania, albo np. doradzając co powinienem zmienić w zestawie. Dominowali wówczas nad Dunajcem muszkarze łowiący na suchą. Nie znałem jeszcze wtedy tej metody (kurczowo trzymałem się spinningu) i z pewnym rozbawieniem, ale i fascynacją obserwowałem, jak wymachują swoimi wędziskami jakby konia chłostali zaprzęgniętego do furmanki. Wiedziałem jednak, że ma to swój cel – upolowanie nieosiągalnego dla mnie, dunajeckiego „księcia” – lipienia.
Szczególnie jesienią bywało ich tylu, że na odcinku kilkuset metrów stało ich w rzece kilkudziesięciu. Wracałem wówczas praktycznie natychmiast do domu, bo tłum nad wodą zniechęcał (i zniechęca) mnie bardziej do łowienia, niż zła pogoda, czy zero brań. Jaki ojciec, taki syn…
Typową ucieczką trzeba się było salwować zazwyczaj zawsze wtedy, gdy napotykało się kłusownika, bo można było albo oberwać, albo stracić sprzęt a w najlepszym razie wysłuchać gróźb i przekleństw. Kłusowników było sporo o każdej porze dnia i nocy(!) Łowili wszystko, wszystkim i wszędzie. To już jednak temat na zupełnie inną opowieść…
W międzyczasie nieco dorosłem, wyrobiłem kartę wędkarską, poszedłem do średniej szkoły. Czasy też już były inne. Zawierucha polityczno-społeczna i przełom w 1989 roku zmieniły w zasadzie wszystko. W sklepach (również wędkarskich) półki wypełniły się towarem. Dorabiałem wtedy po lekcjach pracując w rzeźni i za pierwsze pieniądze tam zarobione kupiłem sprzęt, który był u mnie pewnym, jakościowym „przewrotem kopernikańskim”. Był to węglowy, spinningowy kij Ron Thompson i kołowrotek Quick Camaro. Wędka była dla mnie bajecznie lekka i czuła a kołowrotek wreszcie nie rzęził i się nie zacinał. Coś wspaniałego!
Pewnego dnia podczas typowego brodzenia z obrotówką zauważyłem w wodzie wbity miedzy denne kamienie kolorowy przedmiot. Zanurzyłem rękę i wyszarpałem charakterystyczną, plastikową rybkę z dwoma kotwicami pomalowaną na wzór pstrąga. Na wystającym skrzydełku z przezroczystego plastiku był napis: Rapala Countdown. Później dowiedziałem się, że to wobler.
Po kilku tygodniach, obławiając swoją ulubioną miejscówkę, zniechęcony nieco brakiem efektów miałem zwijać sprzęt i chowając do pudełka błystkę, gdy mój wzrok spoczął na Rapali. Zawiązałem woblera za wystające kolucho i rzuciłem. Szczytówka drżała i to już mnie zaskoczyło, ale po kilku metrach zaczep, który ledwie uwolniłem. Kolejny rzut i znów natychmiastowy zaczep. Wbrew wypracowanej na obrotówkach technice prowadzenia, znacznie uniosłem koniec wędki podczas prowadzenia i to nieco pomogło – wobler dawał się prowadzić bez dotychczasowych problemów, aż… wystąpił kolejny zaczep, a przynajmniej tak mi się zdawało, że to znów przeszkoda.
Poirytowany szarpnąłem wędziskiem i „zaczep” ruszył w dół biegu Dunajca z takim impetem, że hamulec tylko gwizdał. Z przerażeniem obserwowałem, jak w szybkim tempie kończy się żyłka na szpuli, więc niewiele się zastanawiając, ruszyłem biegiem w pogoni za rybą. Walka trwała dobre pół godziny podczas których to bardziej ja byłem holowany niż holowałem. Przekonany byłem, że przyszło mi się zmierzyć z głowacicą. Półkilometrowy bieg kamienistym korytem rzeki doprowadził mnie na skraj wyczerpania, ale w końcu się udało i na brzegu wylądowała… brzana 78 cm.
W poczuciu niewiarygodnego tryumfu rybę zabrałem do domu – o „no kill” czy „catch and release” nikt u mnie wtedy nie słyszał a wypuszczenie wymiarowej ryby, wręcz uznano by za dowód niepoczytalności.
Nadeszły studia, kilkuletnie „wygnanie” w Krakowie, później start w życie zawodowe i założenie rodziny. Zmieniły się priorytety, świat stanął otworem, pojawił się brak czasu. Wszystko to odciągnęło mnie na ładnych parę lat od wędkarstwa. Nie mniej zawsze, gdy wspominanym mostem przejeżdżałem na drugą stronę rzeki, odzywała się we mnie nostalgia za wędką, rybami za wędkarstwem w ogóle.
Łatwy do przewidzenia „nawrót choroby” musiał nastąpić i nastąpił. W końcu zdecydowałem o ponownym opłaceniu składek, uzupełnieniu sprzętu i wędkarskiej reaktywacji. W 2013 roku nastąpił mój powrót nad mój ukochany Dunajec. I już podczas pierwszej wyprawy nastąpił szok z którego trudno mi się do dzisiaj otrząsnąć…
tekst i foto: Grzegorz Słowik
Po kilku tygodniach, obławiając swoją ulubioną miejscówkę, zniechęcony nieco brakiem efektów miałem zwijać sprzęt i chowając do pudełka błystkę, gdy mój wzrok spoczął na Rapali. Zawiązałem woblera za wystające kolucho i rzuciłem. Szczytówka drżała i to już mnie zaskoczyło, ale po kilku metrach zaczep, który ledwie uwolniłem. Kolejny rzut i znów natychmiastowy zaczep. Wbrew wypracowanej na obrotówkach technice prowadzenia, znacznie uniosłem koniec wędki podczas prowadzenia i to nieco pomogło – wobler dawał się prowadzić bez dotychczasowych problemów, aż… wystąpił kolejny zaczep, a przynajmniej tak mi się zdawało, że to znów przeszkoda.
Poirytowany szarpnąłem wędziskiem i „zaczep” ruszył w dół biegu Dunajca z takim impetem, że hamulec tylko gwizdał. Z przerażeniem obserwowałem, jak w szybkim tempie kończy się żyłka na szpuli, więc niewiele się zastanawiając, ruszyłem biegiem w pogoni za rybą. Walka trwała dobre pół godziny podczas których to bardziej ja byłem holowany niż holowałem. Przekonany byłem, że przyszło mi się zmierzyć z głowacicą. Półkilometrowy bieg kamienistym korytem rzeki doprowadził mnie na skraj wyczerpania, ale w końcu się udało i na brzegu wylądowała… brzana 78 cm.
W poczuciu niewiarygodnego tryumfu rybę zabrałem do domu – o „no kill” czy „catch and release” nikt u mnie wtedy nie słyszał a wypuszczenie wymiarowej ryby, wręcz uznano by za dowód niepoczytalności.
Nadeszły studia, kilkuletnie „wygnanie” w Krakowie, później start w życie zawodowe i założenie rodziny. Zmieniły się priorytety, świat stanął otworem, pojawił się brak czasu. Wszystko to odciągnęło mnie na ładnych parę lat od wędkarstwa. Nie mniej zawsze, gdy wspominanym mostem przejeżdżałem na drugą stronę rzeki, odzywała się we mnie nostalgia za wędką, rybami za wędkarstwem w ogóle.
Łatwy do przewidzenia „nawrót choroby” musiał nastąpić i nastąpił. W końcu zdecydowałem o ponownym opłaceniu składek, uzupełnieniu sprzętu i wędkarskiej reaktywacji. W 2013 roku nastąpił mój powrót nad mój ukochany Dunajec. I już podczas pierwszej wyprawy nastąpił szok z którego trudno mi się do dzisiaj otrząsnąć…
tekst i foto: Grzegorz Słowik
polecane dla Ciebie
Artykuły
W roku 2010 w zaciszu gminnych gabinetów zrodził się pomysł na realizację projektu unijnego kajakiem po Bystrzycy i Wieprzu. Właściwie powinniśmy pomysł zaakceptować jednak realizacja tegoż wiąrze się ze zniszczeniem niewielkiej, ...
Tuż przed zimą mamy okazję zapolować na naprawdę grubego zwierza i, jak się okazuje, zadanie to nie jest nadzwyczaj trudne. Naszym sprzymierzeńcem i zdecydowanym ułatwieniem jest właśnie niska temperatura. Tym razem opowiem Wam o tym, jak ...
Nie znam spinningisty, który by nie łowił na woblery. Nie znam takiego, który nie miałby w pudełku choćby kilku sztuk przynęt tego rodzaju. Drewniane czy plastikowe przynęty ze sterem, stały się podstawowym wyposażeniem ...
…i bynajmniej nie chodzi tu o kulinarny przepis na podanie pstrąga tęczowego, a o sposób urozmaicenia podlodowych łowów.
Przez ostatnie lata zima rozpieszczała amatorów łowienia z lodu. Sezon zaczynał się już ...
Jesień i zima to wyśmienity czas na okazałe szczupaki, sandacze i piękne okonie. Każdy gna nad jeziora i rzeki w poszukiwaniu przygód. Pstrągi potokowe już powoli zaczynają tarło, nad większymi wodami górskimi ...
Sandacz to mistyczna ryba. Sandacz jako obiekt i cel wędkarskich wypraw przyciąga wędkarzy z całej Polski. Spinningiści od wielu lat ścigają się i rywalizują na metody, techniki oraz najskuteczniejsze przynęty. Dziś łowienie sandaczy ...
Oryginalny prezent dla wędkarza
Przynęty i sprzęt wędkarski to w przypadku podarunku dla osoby łowiącej ryby wybór oczywisty. W przypadku jednak, kiedy poszukujemy czegoś bardziej nietypowego i zaskakującego podsuniemy tu kilka ...