Kontakt z dubeltówką
Może to sen był, a może jawa, czyli opowieść o ... bliskim kontakcie z dubeltówką
Kiedy zapuka do głowy nostalgia i rad człowiek powzdychać do dawnych dobrych czasów, wtedy zaczyna grzebać w pamięci, próbując wyłuskać z jej zakamarków wspomnienie przeżytej, ciekawej przygody. Jakby potwierdzając prawdę zawartą w starym porzekadle: „uderz w stół, a nożyce się odezwą”, uderzyłem się, to znaczy postukałem w czoło i zaraz przypomniała mi się jedna z nich.
Czasy to były odległe, bo jeszcze pachnące latami szkoły średniej. Jesień kołatała do wrót kalendarza, złote łany zbóż doczekały się żniw, a tu niewymowną część ciała żal ściska, bo to koniec wakacji i pora wracać do przebrzydłej szkolnej ławy, co tym samym oznaczało koniec laby. Cóż! Ostatnie to już zatem nasze letnie połowy.
Siedzę z moim bratem Michałem i kuzynem Grzegorzem nad urokliwą rzeką Drzewiczką, wijącą się pomiędzy kolumnami osadzonych na jej brzegach potężnych drzew. To zapewne ze względu na ich znaczną liczebność otrzymała taką nazwę. A skąd jej urok? Oto olchy obmywają swe korzenie, pochylając się przy tym nad wodą, a ich korony tworzą nad nią malowniczy baldachim.
Postanowiliśmy łowić na przyujściowym odcinku, około pół kilometra przed zetknięciem się jej z Pilicą. Wybraliśmy odcinek brzegu, gdzie miejsca do łowienia są blisko siebie, toteż żeby słyszeć się wzajemnie, nie musimy podnosić głosu. I o to chodzi, bo czym ciszej, tym piękniej jest wypoczywać.
Rzeka ma w tym miejscu dobre piętnaście – dwadzieścia metrów szerokości, a przed nami, pod przeciwległym brzegiem, długa, głęboka rynna i tam dostrzegamy duże stado jelców. Siedząc ukryci w osłonie zieleni jesteśmy z pewnością dla ryb niewidoczni, bo nie uciekają. Pogoda wymarzona, nic tylko łowić.
Zaczynamy! Co chwila któryś z nas wyciąga jedną z nich. Fakt, że nie dzieje się to raz za razem, trzeba trochę czekać. Widocznie rozpraszają się na chwilę i po niedługim czasie powracają. Zapewne zmusza ich do tego konieczność, bo ta głęboka rynna jest jedyną w pobliżu dobrych stu metrów. Reszta rzeki to woda ledwie sięgająca do kolan.
Mijają może dwie godziny, jak już łowimy, kiedy po drugiej stronie rzeki, na terenie przyległych do niej stawów hodowlanych gospodarstwa rybackiego rozlegają się strzały i po chwili słyszę głos Grześka:
- Oho, polowanie!
Znam temat, więc odpowiadam:
- Kaczki tłuką!
Strzały zaczynają się nasilać, a ich źródło jakby zbliżać. Grześ zna tu każde łowisko i panujące obyczaje, ale wyraźnie coś go nęka, bo po chwili kręci z niedowierzaniem głową i zaraz dzieli się wątpliwościami:
- Chyba za blisko strzelają…
Zapatrzony w płynący po powierzchni spławik, który właśnie zaczyna sygnalizować mi kolejne branie, cedzę:
- No…chyba…tu nie dojdą… droga blisko…
- Nie powinni!
To, że nie powinni, to i on wie, i ja. Łowczy powinien wiedzieć także. Kilka metrów za naszymi plecami ciągnie się przecież powiatowa droga, po której poruszają się również piesi wędrujący od lub do pobliskiego przystanku PKS. Tymczasem bliskość strzałów wskazuje na to, że myśliwi są od nas na rzut beretem.
Zaraz też widzimy, jak groblą po drugiej stronie rzeki przemyka jakiś człowiek i za moment ginie nam z oczu. Po chwili słychać strzał, śrut sieje się nad naszymi głowami i słychać, jak szemrze po liściach drzew. Mamy chęć opuścić to miejsce, bo wydaje nam się nader niebezpieczne, ale niestety chwila, która nadchodzi, wciska nas w ziemię.
Oto na horyzoncie pojawiają się dwie postacie polujących. Podchodzą bliżej i rozpoznajemy w nich kobietę i mężczyznę. Nasz głos dobiegłby do nich i może wstrzymaliby się od strzałów, przynajmniej chcąc być w zgodzie z regulaminem polowań, w którym wyraźnie jest napisane, żeby nie strzelać w odległości mniejszej niż sto metrów od ludzi i zabudowań. Jednak paniusia strzela nagle w naszą stronę i po chwili prawie pod nogi pada nam kaczka krzyżówka. Śrut sieje się przy tym gęsto jak grad. Było już zdecydowanie za późno na przestrogi dla myśliwych, bo w sercach naszych zagościło odrętwienie i języki w gębach nam zdrewniały.
Michał, dla którego, o ile to było możliwe, każdy pretekst wydawał się dobry, żeby dramat zamienić w komedię, postanowił wykorzystać ten walor i poczęstować myśliwych psikusem. Z nas trzech to on najszybciej ocknął się z przypadłości chwilowego odrętwienia i w pewnej chwili zaczął wyć jakimś dziwnym slangiem, przypominającym nieco miejscową gwarę:
- Łolaboga świntego! Ludzie! Zabili me, zabili!
W momencie, kiedy łamie sobie język, my z Grzesiem patrzymy w jego stronę z przerażeniem i jesteśmy święcie przekonani, że to, co wykrzykuje, jest tragiczną rzeczywistością. Ale kiedy dostrzegamy wykrzywioną w grymasie rozbawienia jego twarz, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zacząć wtór:
- Łolaboga, laboga!
- Ło matecko, ubili, cłowieka ubili…
To, co dzieje się po drugiej stronie rzeki, chyba nawet u największego mruka wykrzesałoby chociaż namiastkę uśmiechu, tymczasem my zaczynamy chichotać, rozbawieni na dobre. Niech nie dziwi ta nagła zmiana nastroju, bo trudno o inną reakcję, obserwując to, co dzieje się na drugim brzegu rzeki. Oto bowiem paniusia, słysząc nasze zawodzenia, staje na chwilę tak, jakby ją nagły paraliż trafił, po czym rzuca strzelbę i chodu! Pan myśliwy, który jej towarzyszył, podnosi porzuconą broń i biegnie za nią. Pies, piękny rudy seter jak głupi pędzi za nimi. Głupi?! Zgłupiał, pierwszy raz widząc takie zachowanie poważnych ludzi na polowaniu! Ale widocznie coś w tym jego psim łbie zaświtało, że to pyszna zabawa, goni więc za nimi, obszczekując raz jedno, raz drugie. Kręcąc się zaś przy tym pod ich nogami, powoduje, że paniusia nagle rozkłada się na grobli jak długa! Towarzysz próbuje ją dźwignąć i zsuwająca się z jego ramienia flinta uderza nieszczęsną w głowę, deformując przy tym przesuwany siłą rzeczy (czytaj – owej flinty) elegancki kapelusik damy, który tym samym zasłania przerażone całym zajściem jej oczy… Skutek naszego pokładania się ze śmiechu mógł być tylko jeden. Trzeba było wstać i opróżnić pęcherze, bo stwarzały wrażenie niedopasowanych do miary potrzeb.
Kątem oka zdążyłem zauważyć, jak w międzyczasie zza krzaków przy grobli wychynął nieudacznik łowczy i widząc, że nic nam się nie stało, zapewne nie chcąc wdawać się w zapytania i oczekiwać nieprzyjemnych konsekwencji, zaraz zaczął chyłkiem umykać drogą za myśliwymi.
A nasz ubaw przygasł z chwilą, kiedy zbliżyliśmy się do siebie. Grześ zdążył już znaleźć kaczkę, podniósł ją z ziemi i schował do torby. Zanim ją zamknął, chciałem jeszcze zdążyć spojrzeć na to okazjonalne trofeum i w tym czasie, kiedy miałem pochyloną nad nim głowę, zauważył:
- Ty, masz dziurę w kapeluszu.
Sądząc, że to kolejny żart, tym razem przez niego grany w tym niespodziewanym spektaklu, jeszcze z oczami wlepionymi w czeluść torby, powiedziałem:
- Czarujesz...
Ale kiedy uniosłem głowę i spojrzałem mu w oczy, nie zauważyłem w nich cienia żartu. Znałem go, wiedziałem, jak potrafi się kamuflować, ale tym razem… powoli zdejmuję nakrycie głowy i dokładnie mu się przyglądam. I kiedy widzę to, co widzę, chyba blednę, mając w tym momencie świadomość nieszczęścia wynikłego z bliskiego spotkania z dubeltówką.
Tuż nad rondem przebita jest skórzana ozdobna opaska i filc pod nią. Palcami namierzam miejsce na głowie, gdzie po szparze w moim stylizowanym na tyrolski kapeluszu powinienem spodziewać się dziury w czaszce i lepkiej, ciepłej jeszcze strużki na czole. Najpierw więc muskam je dłonią, ale nie trafiam na choćby najmniejszy ślad krwi. Przesuwam palce ku kędzierzawej swojej czuprynie i w niej, ponad prawą brwią, wyczuwam grudkę. Wyłuskuję ją z włosów i już trzymam w dłoni. Ołowiana kulka! Brat ogląda mi głowę. Nie dostrzega ani śladu krwi czy choćby uderzenia śrutu! Dlaczego stało się tak, a nie inaczej, tego nijak po dziś dzień nie mogę pojąć.
Nieszczęście było jednak blisko, ale to zapewne opatrzność tak chciała, że raptem tylko jeden z całej chmary wystrzelonych w kaczkę śrutów – jako ten oddzielony od niej zabłąkany pocisk – trafił we mnie, nie krzywdząc, na szczęście, mojego ciała. Ucierpiało tylko moje nakrycie głowy. A przecież wystarczyło, żebym był bez niego albo pseudo myśliwi kilka kroków bliżej… A kapelusz? No, cóż, został świadectwem kolejnej lekcji życia.
Podobno na edukację każdy czas i okoliczności są dobre. My najpierw wynieśliśmy z tego wydarzenia naukę, do czego to może doprowadzić ludzka głupota. Potem zaś zdobyliśmy cenną wiedzę, że często to, co nieraz zaczyna się źle, kończy się dobrze. Przecież, dzięki kulinarnemu kunsztowi ciotuchny, faszerowana kaczka była pycha!
autor: Marek Karol Jaryczewski
foto: Paweł Raźny
skomentuj artykuł na forum