Nie jesteś zalogowany/-a ZALOGUJ SIĘ lub ZAREJESTRUJ SIĘ
Jesteś tutaj: Corona-Fishing > Artykuły > Mój przyjaciel Jófej
2011-09-06

Mój przyjaciel Jófej

Będę Wam bardzo wdzięczny, jeśli wykażecie się cierpliwością i przeczytacie ten tekst od początku do końca. Adresuję go przede wszystkim do bardzo młodych wędkarzy, bo z większością „starych” zasadniczo nie mam już o czym gadać. Oni już wiedzą „swoje” i tylko tsunami połączone z tornadem F5 mogłoby ich sprowokować do chwili refleksji i zastanowienia się nad sensem życia i równym prawem wszystkich ludzi do różnorodnego spojrzenia na jego piękno. Podobnie, z drugiej strony młodzi wędkarze, często nie rozumieją tych „starych”, ich mentalności i „trochę” innego spojrzenia na wędkarstwo. Jest to jakby krótkie opowiadanie o mnie samym, wycinek i kilka fragmentów z mojego życia i powodów, dzięki którym jestem taki, jaki jestem…Jeśli kogoś to interesuje, to proszę o przeczytanie. Hemingway dopiero by się uśmiał…


Sławek Szuszkiewicz

„Jófej” to pseudonim mojego najlepszego kolegi z lat dzieciństwa. Razem chodziliśmy do podstawówki i razem stawialiśmy pierwsze kroki z bambusowymi wędkami w dłoniach. Ja byłem grubym okularnikiem, a on był rudy jak stara stówa i do tego bardzo piegowaty. Nasza wielka przyjaźń trwa do tej pory. To właśnie z nim zacząłem „ostatnie chlanie” i cały sierpień poszedł „ w psizdu”…Ale jak mogłem odmówić staremu i sprawdzonemu wielokrotnie kumplowi wypicia „kilku kieliszków” i powspominania „starych dziejów” ?…Gdy na rękę łapaliśmy wielkie raki, kiełbie „na widelec” i szczupaki na chrabąszcze…Albo, gdy uciekliśmy z domów i przez dwa tydzień jedliśmy tylko szczaw i ryby…” Sasza, baba wyjechała, chata wolna. Kaman, życie jest krótkie, nie ma sensu razem z prohibicją czekać na śmierć…” I tym mnie przekonał do właściwego kierunku nowej trasy, którą w mgnieniu oka zmieniłem, porzucając już dość stare, bo czteroletnie tory. Czas szybko uciekał, kumpli wędkarzy przybywało w równym stopniu, co i alkoholu…Zapasy żywności w lodówce topniały, jak obecnie arktyczny lód.

Początkowo stan wo(ó)dy się podnosił, póżniej kilka dni utrzymywał się na stałym i niezmiennym poziomie, ale zupełnie nagle i w sumie przypadkowo skończyła się kasa…”Baba” wróciła wcześniej, niż przewidywał to harmonogram i już w czasie lekkiej„przyduchy”, przy pomocy wrzasków i trzepaczki do dywanów rozgoniła na wszystkie strony świata to nasze wędkarskie, wciąż, pomimo konkretnych braków (bo piwo to przecież nie alkohol) bardzo wesołe towarzystwo. A zanosiło się na deszcz i lada chwila mogła nadejść nowa fala powodziowa…Jófeja nigdy nie bolała głowa z powodu „nadużyć” alkoholowych. Zawsze twierdził, że to przez te wrzaski…Bo rzeczywiście, taki skrzekot z łatwością pokonuje bębenki w uszach i krąży w mózgu, jak walnięte woblery ( strzyga )pod wodospadem. Słowo „Jófej” w moim osobistym słowniku ma takie samo znaczenie i wydźwięk, jak ojciec, matka, żona, brat itp. i jest także moją „prywatną” nazwą pstrąga potokowego. Nakrapiany rudzielec. Takie właśnie były potokowce z Miedzianki i Czerwonej Wody. Złoto miedziane boki, grzbiet i mnóstwo drobnych, pomarańczowych kropek. Do Miedzianki miałem około sto metrów, a do Czerwonej Wody około pięćset. Dziś już Jófej w niczym nie jest zewnętrznie podobny do pstrąga. Raczej upodobnił się do bieługi. Posiwiał, pogubił piegi i „kufa” mu nieco opadła. Jak kameleon dostosował się do nowego środowiska i świetnie, nie rażąc nikomu oczu, sobie w nim radzi…Bardzo rzadko obecnie chodzi na ryby…Wtedy był dumny, gdy mówiłem, że przypomina mi pstrąga.

A ja? Chciałem być drugą stroną monety…Jeśli nie mogłem być podobny zewnętrznie do mojej miłości, to chociaż pragnąłem posiąść część jej duszy. Z koloni w Darłówku przytargałem sobie do domu akwalung i już na drugi dzień zacząłem pełzać, jak jakaś larwa jętki po dnie górskich potoków i obserwowałem ryby. Na ślizy, kiełbie można było prawie wejść, ale pstrąga nigdy nie podszedłem na odległość mniejszą niż metr…Powoli budował się coraz większy szacunek i fascynacja tą rybą pęczniała w moich myślach i marzeniach. Pamiętam każdą jedną rybę ze względu na gatunek, którą złowiłem pierwszy raz… Uważam, że jest to podobne do męskich wspomnień o kobietach. Doskonale pamięta się ten „pierwszy”, no i… „ostatni” raz…”Po środku” jest mgła…Nigdy nie zapomnę pierwszego złowionego pstrąga…Nigdy nie wygaśnie w mej pamięci pierwsza płoć, miętus, węgorz, kleń, boleń, sandacz, okoń, głowacica, lipień, troć, leszcz, certa, sieja itd. Wszystkie gatunki ryb traktuję z jednakowym szacunkiem. Jednak pstrąg potokowy jest tym samym, czym jest „pierwsza miłość”. Choćbyśmy stawali na głowie nigdy nie uwolnimy się z przyjemnych myśli i wspomnień…


Kiedy zamarzały w grudniu ( a nieraz i w listopadzie) czyste górskie rzeczki i potoki, i gdy śnieg nie zamazał przezroczystej, jak szkło tafli lodu, uwielbiałem chodzić po tym „ekranie telewizora” i obserwować ten bajkowy, podwodny świat. To były w tamtych czasach moje ulubione bajki. Nie „Miś z okienka”, albo „Jacek i Agatka” itp. bzdury. Siadałem na kamieniu z czapką wetkniętą pod tyłek i całymi godzinami, na mrozie, rozgrzany niezwykłymi emocjami, wpatrywałem się w ten prawie niemy film. Gdzieniegdzie szemrała woda, od czasu do czasu jakiś pluszcz strzepał usiłującą zamarznąć na jego piórkach wodę…Nieraz ze świstem i swoim charakterystycznym krzykiem ostrzegawczym przeciął powietrze zimorodek, albo rozpędzony zając nie zdążył wyhamować…Nie miałem chipsów, ani czekoladowych batoników…Gdy czułem głód, odłamywałem kawał sopla z kamienia…Jakaś dziwna siła, fascynująca w sensie emocjonalnego podniecenia, trzymała mnie wiele razy do prawie zupełnych ciemności…Często całe „kieszonkowe” przeznaczałem na zakup płaskich baterii 3,5 V made in PRL, które na mrozie dawały 5min. jako takiego światła w równie beznadziejnej jakości latarkach. Ale było warto….Trochę posiedzieć w zupełnych ciemnościach. Można było, przy odrobinie szczęścia zobaczyć miętusa. Tam, pod wodą, działo się tyle rzeczy bardzo niezwykłych i magicznych…. Do tego doskonale widocznych. Jakbym trzymał woblerka na dłoni i oglądał go ze wszystkich stron. Widziałem wiele razy tarło pstrągów i do tego sztuk przekraczających normy pojęciowe wielu współczesnych wędkarzy…

Albo polowanie tych ryb, nawet często grupowe…Organizacja, taktyka…Powolne, konsekwentne nękanie stadka kiełbi i zaganianie ich w ślepą uliczkę…I potem ten atak w najodpowiedniejszym ze wszystkich możliwych momencie. Z odpowiedniego kierunku, od strony jaskrawego zimowego słońca w stronę płycizny. Każdy jeden pstrąg po takiej „akcji” odpływał z kiełbiem w pysku, a niektóre jeszcze nadal łykały je pod moimi nogami…I zabawa zaczynała się od początku…Nieraz „polowały” na chruściki, nieraz na jętki, nieraz w mchu wodnym szukały głowaczy, albo pijawek…Zawsze oszczędne w ruchach i wybierające tory nie wymagające włożenia więcej wysiłku, niż to było niezbędne do pochwycenia pokarmu. Przykucnęły za jakimś kamieniem, czy kołkiem i się czaiły…Przeważnie żerowały i gdy jakieś drobne zwierzątko prąd rzeki podał im na tacy pod sam nos, może już tylko z atawistycznego nakazu, lubiły kłapnąć pyskiem. Jednak zdarzały się takie dni, lub ich części, gdy kiełbie, strzeble dosłownie ocierały się o ich ciała, a one, jakby zupełnie się tym nie przejmowały…Miałem wrażenie, że nawet jednym i drugim sprawia to jakąś dziwną sado – masochistyczną przyjemność . Wtedy jeszcze nie wiedziałem o co chodzi. Teraz już wiem. Kiedy tylko nauczyłem się czytać, zamiast chłonąć elementarz Falskiego, a nieco póżniej „Naszą szkapę” Konopnickiej, wolałem „Atlas ryb wód polskich” Rudnickiego, a „nieco póżniej” „Tak zwane zło” Lorenza. Psychologia zwierząt poprzewracała moje dzieciństwo i zamiast rozwjać się tak, jak chciał Chruszczow i Gomułka, i kształtować osobowość robotniczo - chłopską, poszedłem w zupełnie odwrotnym kierunku tzn. pod prąd rzeki i niebawem w najbliższym otoczeniu zaczęto o mnie mówić, że jestem jakiś „dziwny”…Jednak lubiłem „czerwonych”, wręcz ich uwielbiałem. Ale wcale nie chodzi mi o tych z czerwonym sztandarem. Chodzi mi o tych z tomahawkiem. To moja druga miłość. Ten najwspanialszy na świecie naród. Waleczny, odważny, dumny, ludzi honoru, tak bardzo kochający wolność i przyrodę…Naród najlepszych myśliwych pod słońcem. Przepraszających zwierzynę za zadany ból i śmierć. Zabierających tylko tyle, ile jest potrzebne do przeżycia rodziny.
Szybko i bardzo wcześnie zrozumiałem, że żeby być dobrym wędkarzem muszę poznać i rozszyfrować kilka rzeczy.


Szuszkiewicz

Po pierwsze : zrozumieć zwierzęta. Ich motywy działania i właśnie przyczyny tych pewnych działań. Zwykle każdy skutek ma swoją przyczynę i na palcach jednej ręki można policzyć sytuacje, gdy coś się w przyrodzie dzieje bez jakiejś wcześniejszej przyczyny. Wielu uważa inaczej, np. Wielki Wybuch, a więc najważniejsze „wydarzenie” w historii Wszechświata, a tym bardziej ludzkości…Ja jednak uważam i moim skromnym zdaniem Wielki Wybuch spowodowała inna, wyższa cywilizacja i robi sobie z nas ludzi „jaja”, wpędzając w obłędny i beznadziejnie „okrągły krąg” mnóstwa różnych Bogów i domysłów na temat początku i końca…Często uważamy, że „coś” powstało bez przyczyny, bo po prostu wiele przyczyn jest odwrotnie, niż skutek - widoczny i namacalny, a one, zwykle są ledwo uchwytne, prawie niewidoczne i często trudne do zrozumienia. Nigdy nie poznamy ludzi, ani nigdy ich nie zrozumiemy – wcześniej nie poznawszy psychologii zwierząt. Wszyscy wywodzimy się z jednego atawistycznego pnia instynktów i w bardzo podobny sposób rządzi nami i zwierzętami ta sama niewidzialna ręka Natury. Zwierzęta jednak nie mają hamulców i na instynkty reagują jak głupi, otumaniony ideami żołnierz na wojnie, ślepo wykonujący rozkazy jeszcze głupszego dowódcy…Ludzie mają jednak ten niezwykły dar, że mogą i mają możliwość „hamować” w sytuacjach, gdy instynkt kusi, ale zdrowy rozsądek każe właśnie włączyć hamulec. I tylko tym różnimy się od zwierząt, bo u nich zawsze działa jakiś instynkt i zawsze działają w ramach jakiegoś celu, który odgórnie narzuca im natura. Kiedy są bardzo głodne, albo przystępują do godów, często zupełnie wyłącza im się osobniczy instynkt samozachowawczy i stają się beznadziejnie mniej ostrożne i ponad cenę własnego życia przekładają wypełnienie nakazu aktualnie „rządzącego” dowódcy; w tym wypadku instynktu zachowania gatunku. Tak to właśnie mniej więcej działa…Zwierzę nie myśli nad przyczyną i skutkiem. Wykonuje wewnętrznie budzący się nakaz. Jest jednak pewne małe ale…Zwierzęta mają pamięć i bardzo rzadko zupełną i bezwzględną władzę posiada instynkt zdobywania pokarmu i instynkt rozrodczy. Przeważnie dominuje lub współistnieje z innymi bardzo ważny, wcześniej już wspomniany, instynkt samozachowawczy i on przechwycił w toku ewolucji zdolności do posiadania pamięci i rozróżniania zjawisk bezpiecznych i niebezpiecznych dla zachowania życia. Łatwo mógłbym udowodnić, że „najzwyklejsza na świecie” mucha plujka, czy jeszcze „zwyklejsza” rosówka itp. mają zdolność zapamiętywania sytuacji zagrażających życiu…A co dopiero ryby, należące przecież do kręgowców…Zwierzęta uczą się tak, jak ludzkie niemowlę, na podstawie prób i błędów, czyli powolnego zdobywania doświadczenia. Ludzkie niemowlę ma to szczęście, że jest pod opieką ludzi dorosłych i kiedy nauczy się znaczenia choć kilku słów, jest w stanie szybko i dość skutecznie unikać niebezpiecznych dla zdrowia i życia sytuacji. Zwierzę nie ma tego szczęścia i każdy najmniejszy błąd zwykle bardzo drogo je kosztuje. Dlatego każde dorosłe zwierzę powinniśmy tratować z podziwem i wielkim szacunkiem. „Stary zwierz” to nie wieża Eifla, ani piramida Cheopsa, czy Mona Lisa…To o wiele cenniejsze dzieło. Najniezwyklejszy twór Natury, ulotny, jak zapach jaśminu w ciepłą czerwcową noc, albo ostatnie westchnienie ukochanej osoby…Otwórzmy oczy, uszy i usta, gdy spotkamy na swej drodze takiego „omnibusa”, albo raczej mastodonta, bo „okazy” są już przecież w początkowej fazie wymierania…Niech ból naszych oczu sprowokuje do podziwu choć jedną łzę…Wsłuchajmy się w bicie serca matki Przyrody i niech nasze usta nie będą w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Bo to zbędne, co powie człowiek. Bez sensu…Nic nie usprawiedliwi naszych krzywd, które nieraz czynimy niepotrzebnie zwierzętom. One nie zrozumieją naszego „przepraszam” i nie są w stanie wybaczyć…Nie wiedzą po co na naszych ścianach wiszą poroża jeleni i wysuszone głowy ryb, a pod naszymi stopami walają się lamparcie lub niedżwiedzie skóry…


Po drugie: Musiałem nauczyć się skutecznych metod polowania. Zafascynowałem się więc kulturą Indian i „przerobiłem” wszystkie możliwe książki, które byłem w stanie zdobyć, aby dostatecznie dobrze poznać ich zwyczaje i przede wszystkim metody i taktyki polowań na ryby i zwierzęta. Rzecz nie leży tylko w taktyce i technice. Spora część łowieckich sukcesów leży w samej filozofii, nie tylko myślenia, ale i wiary w powodzenie…Bez pozytywnego, entuzjastycznego podejścia do „tematu” końcowy sukces jest wątpliwy…Dlatego nigdy nie tracę nadziei, wiary i „walczę” do końca, ciągle kombinując…Najłatwiej powiedzieć : ryba nie żeruje, wiatr, faza itd. i iść do domu….Nie, nie, prawie nigdy tak nie jest, że ryby w ogóle nie żerują. Jest tylko kilka bardzo rzadko zdarzających się zjawisk, które wykluczają żerowanie. Ryby to jednak nie świnie (przepraszam Was, sympatyczne zwierzątka) i wykazują się bardziej wyrafinowanym smakiem i kulturą zachowania przy stole. Bardzo duże znaczenie ma dla nich tzw. pokarm okresowy i potrafią nawet bezbłędnie w czasie, „chwilę” poczekać na niego. W tej „sztuce” arcymistrzami są m. in. pstrągi potokowe…Zwykle są o wiele wcześniej „tam”, gdzie niedługo wydarzy się coś „ważnego”…Mają „cynki”, jak paparazzi. Gdyby policja posiadła tą sztukę, ludzki świat byłby Mekką aniołów, a Stalin i Hitler zawyliby w piekielnym duecie „ A nie mówiliśmy, że jest to możliwe ?…”…
I wreszcie po trzecie…W jaki sposób znaleźć jakiś wspólny klucz, wytrych, do szybszego otwarcia tajemnic wszystkich ryb…Bo przeciez to jedna gromada zwierząt i pomimo wielogatunkowości, muszą mieć bardzo wiele cech wspólnych i charakterystycznych…I pewnego dnia doznałem olśnienia. Wielki Manitou z szumiącego wodospadu, spod łuku malutkiej tęczy, wyszeptał kilka słów : „Obserwuj i śledź życie pstrąga potokowego. On odwzajemni ci się za twoją miłość do niego i udzieli ci kilku wskazówek. Hough. Skończyłem.”. O, dzięki Ci Wielki Panie i dzięki Ci mój ukochany Jófeju…Daliście mi wspólnie najpiękniejsze życie, o jakim marzyłem w dzieciństwie. Życie wśród przyrody i przygody. Tysiące chwil, które z dreszczem nieraz przeżywam do dziś. Daliście mi wolność swobodnego myślenia i patrzenia, własnego osądu i poczucia piękna…Kiedy pierwszy raz z lornetką i lunetą wgramoliłem się na wielki dąb pochylony nad Czerwoną Wodą od razu zrozumiałem, że głos z wodospadu nie był koszmarem, ani „przesłyszeniem”…Jak napalony na larwy kózek dzięcioł, zawaliłem łbem w twardy pień…Mam, mam klucz…Pode mną, równie dobrze widoczne, jak pod lodem potoku, toczyło się płynące w zgodnym z nim rytmem życie…Ale z pewną bardzo istotną różnicą…Było to letnie życie…Póżniej dąb złocił się i gubił liście…Póżniej siwiał przyprószony śniegiem…Potem znów zielenił się i pąki liści na moich oczach rozwierały się jak skrzydła chrabąszczy majowych do lotu…Często razem z nimi „żerowałem” szybko łykając jakąś kanapkę, aby nie tracić czasu na pierdoły…Bo „najważniejszy żer” i „główny stół kuchenny” był pod nami, pod Starym Dębem. Tam trwała nigdy niekończąca się, fascynująca uczta. „Wielkie żarcie”, rzekłby Fellini. Pstrągi małe, średnie i wielkie walczyły o przetrwanie. Wespół ze strzeblami potokowymi, ślizami, słonecznicami, płociami, kleniami itp. W nigdy, nie mającym w naszej zdolności wyobrażni, początku i końcu biegu historii ewolucji. Raz roiły się chruściki, raz jętki, albo widelnice, albo zabarwice…Trudno byłoby zliczyć wszystkie gatunki owadów, które wpadały do wody, albo wylatywały z niej ku słońcu…Na „mojej” gałęzi przepoczwarzały się lub wygramolały z poczwarek owady, których nieraz pierwsza próba lotu miała zakończenie w pysku pstrąga…Póżniej, celowo, zabierałem różne owady i inne zwierzęta w różnych słoiczkach, butelkach, czy opakowaniach po zapałkach…Mrówki targały swoje owadzie łupy w dół dębu, a ja swoje w górę…Taka dwukierunkowa autostrada - z tym, że o nasilonym ruchu „drobnicowym” w jednym i stałym kierunku, a mniejszym i rzadszym w odwrotnym - ale za to, z konkretnym tonażem…Coś, jak między Europą i Chinami. Pod dębem działy się niesamowite rzeczy. Zrzucałem owady do wody i obserwowałem reakcję i zachowanie się zwierząt. Początkowo notowałem wszystko w pamięci, a póżniej zrozumiałem, że z czasem mogę mieć kłopoty z ogarnięciem tego wszystkiego i poukładania w jakąś dającą sens poznawczy pracę. Zacząłem więc robić notatki, a nieco póżniej powstała moja Biblia, mój pamiętnik. Prawie dwadzieścia pięć lat notatek, w których nie opuściłem jednego choćby dnia ( poza czteroma latami, ale o tym póżniej)…Stan wody, jej temperatura, stopień przejrzystości, stan pogody, a w tym ciśnienie atmosferyczne, kierunki wiatru, fazy Księżyca, temperatura i przejrzystość powietrza…I także wszystko to, co wydawało mi się ważne z wędkarskiego punktu widzenia – a więc np. tarła poszczególnych gatunków, stan rójek owadów i ich stopień nasilenia, nagłe zmętnienia wody np. wskutek kąpiących się w górze dzieci, albo pokonującej wodę watahy dzików itd., itp. Miałem wtedy z piętnaście lat i już z dwa lata spinningowania. Oczywiście, że kłusowałem w warunkach ówczesnych realiów i nazewnictwa rzeczy. Mogłem, korzystając z „niezwykłego” daru „władzy”, spinningować lub łowić na sztuczną muszkę w wieku szesnastu lat, dopiero na podstawie specjalnego zezwolenia udzielanego tzw. młodym aktywistom wędkarskim. To oczywiście się stało natychmiast w roku 1974 i kosztowało mojego ojca kilka butelek wódki i całą muszlę wymiocin, bo żle znosił ten szlachetny i rodzimy trunek. W tamtych latach trochę „zaniedbałem” obowiązek odwiedzin mojego dębu, bo u mnie także obudziły się niezwykle fascynujące instynkty i coraz bardziej i częściej wolałem wchodzić na pulchne i z aksamitną korą dziewczynki, niż na jego twardy i chropowaty pień…Tym bardziej, że wcześniej pod nim miało miejsce pewne wydarzenie (na trawie, nie w wodzie). Pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak robi się dzieci i drżąc na całym ciele - i z niezwykłego widoku, i ze strachu przed demaskacją…Nie mogłem zrozumieć, jak kobieta, która leżała „pod” z oczami skierowanymi ku górze nie była zdolna mnie ujrzeć…Minęło kilka lat i to także pojąłem…


Mój przyjaciel Jófej

Jeżdziłem na ryby w różne miejsca i łowiłem różnymi metodami różne gatunki, ale Stary Dąb był nadal moim drugim domem i ciągle, z różnym nasileniem go odwiedzałem. Raz w styczniu spadłem na łeb do lodowatej wody, bo „nie wyrobiłem zakrętu” na oblodzonej powierzchni i dłonie mi pojechały po lodzie, który grubą warstwą pokrył gałęzie…Obserwowałem nie tylko zwierzęta i nie tylko kochające się pary…Niewidoczny, obserwowałem łowiących wędkarzy, bo miejsce było bardzo atrakcyjne i jak teraz to się nazywa, miałoby miano „miejscówki”…Widziałem z góry woblery, wirówki, wahadłówki, sztuczne muszki, techniki podchodów, rzutów i reakcję, zachowania ryb. Szukałem związków z reakcją ryb w stosunku do przynęt, ich wyborów, a zachowaniem się wędkarzy i ich sposobem łowienia, mentalności, zachowania się, taktyki podchodu itp. Wielu z nich przecież znałem…Szukałem związków pomiędzy kształtem, kolorem i zachowaniem się przynęt w stosunku do aktualnie występujących zjawisk biologicznych. Odkrywałem bardzo ważne powiązania na styku wielkości, kształtu i gry kolorów…Itp., itd…
„Byłem już dawno” po „Świecie zmysłów” Droschera i przez to stałem się „dozbrojony” w dodatkowy nos i po dwie pary oczu i uszu. Pewnego dnia zobaczyłem coś niezwykłego. Poniżej dębu, na przeciwległym brzegu, wielka i stara, półsucha topola rozpościerała połowę swojego kościotrupa nad nurtem. Do suchego, nadwodnego konaru, podparłszy się ogonem, przywarł dzięcioł czarny i z impetem zaczął walić w drewno (nazywam te ptaki komandosami, z racji „czerwonej czapeczki”i jednolitego czarnego „mundurku”). Trochę z początku mnie wnerwił, bo zakłócił błogi szum liści. Jednak szybko złapałem za lornetkę, bo chciałem sprawdzić, czy ryby zmieniły stanowiska. Ze zdumieniem spostrzegłem brak mniejszych pstrągów w swoich „zwykłych” miejscach, ale to, co za chwilę się wydarzyło o mało nie zakończyło się moim dzikim wrzaskiem radości…Chciałem wrzasnąć : Lorenz, Frisch, Droscher jesteście wielcy…Tak wielcy, jak ten pstrąg, około 70 cm, który zaczął wolno płynąć w stronę komandosa. Ustawił się około metra poniżej i wolno podniósł się do z jakieś 30 cm pod powierzchnią wody…Komandos walił „udarem” zawzięcie i co rusz do wody wpadały kawałki próchna, ale oprócz tego, wpadało „coś” jeszcze…I to „coś”, skrupulatnie oddzielając ziarno od plew, zbierał z powierzchni wody stary wyga. Drżałem na całym ciele i już wiedziałem, co zrobię jutro. Zauważyłem, że na topoli jest kilka tych charakterystycznych punktów „działalności” komandosa (takie jakby podziurawione, prostokątne miseczki) umiejscowione w różnych miejscach. Wcześniej go nie było, a więc odwiedza suchą gałąź od jakiegoś, stosunkowo krótkiego czasu…Znam dzięcioły dość dobrze i wiem, że nigdy „nie odpuszczą” gałęzi z larwami różnych owadów, jeśli dostatecznie obfituje ona w ten ich podstawowy rodzaj pożywienia. Galąź miała jeszcze wiele „nieprzeperforowanych” miejsc…Następnego dnia już od samego rana zająłem swoje stanowisko. Czekałem na tego dzięcioła z równą niecierpliwością z jaką czeka się w takim wieku na ładną dziewczynę i zapowiadające się niezłe „trzepanko”… Wreszcie jest. Siada. Ale ja już sekundy wcześniej z wyregulowaną lornetką zaglądam w wodę. I co się dzieje…Mniejsze pstrągi, gdy tylko komandos włącza udar, spływają w dół rzeki, a stary smakosz znów we wczorajszym rytmie wypływa z głęboczka i powoli, nie spiesząc się, zajmuje swoje miejsce przy stoliku. Jak ci Niemcy z Goerlitz, którzy spokojnie przechodzą przez most koło mojego mieszkania, zajmują swoje „stare” miejsca w polskich restauracjach, aby za parę euro najeść i napić się do syta, będąc jeszcze do tego kulturalnie i wręcz „służalczo” obsłużeni…Następnego dnia znów jestem. I następnego. I następnego. Wreszcie zdarza się coś, o czym mogłem tylko śnić, jednak utwierdzające już moje własne i powoli uniezależniające się teorie. Wcześniej już to czułem i podświadomie na to czekałem, bo obserwowałem nie tylko ryby. Wszystkie zwierzęta kocham z równą siłą i wszystkie lubię obserwować. Było wszystko prawie tak samo, ale jak wszyscy wiemy, „prawie” stanowi nieraz wielką różnicę. Oto jeden z mniejszych pstrągów (czterdziestak), już nie spłoszył się, gdy dzięcioł rozpoczął swój „śpiew’, a właściwie grę na perkusji z przewagą instrumentów bębenkowych. „Odważniak” popłynął za marszałkiem i ustawił się około dwóch metrów za nim. Ale prawie pod samą powierzchnią…Młody cwaniaczek, pomyślałem. Szybko zacząłem liczyć ” wyjścia „ starego i młodego. Stary „wygrywał” ten pojedynek w stosunku 5:1. A więc na pięć larw jednej popuszczał, albo „przepuszczał”. Nie wierzyłem, że jej nie widzi, albo robi to celowo…Zaraz, zaraz…Przypomniałem sobie, że pierwszego dnia robił małe zwroty i „cofki”…Teraz zachowuje się inaczej…A więc szybko „pojął”, że bardziej opłaca mu się stać w jednym miejscu, bo tylko nieznaczną część larw porywa boczny i nieznacznej siły nurt. Na tym wlewie cały główny i wąski był jego…A co robił i jak zachowywał się mniejszy pstrąg? Z początku i w pierwszym dniu „szalał” i pływał prawie po całej szerokości rzeczki, bo dwa metry za „starym” główny nurt był już podzielony. Oczywiście, najpierw w bezpiecznej odległości za głównym biesiadnikiem. Ale już w trzecim dniu znacznie do niego się przybliżył i już nie pukał w bezużyteczne konsumpcyjnie próchno…Musiałem skorygować wynik „meczu” i baczniej przyjrzeć się powierzchni wody. Dobrze się stało, bo w tym czasie stałem się szczęśliwym posiadaczem nowej i jak na tamte czasy super lornetki. Okazało się, że do wody wpadały głównie larwy kózek, a więc dość wysoko kaloryczny pokarm. Mniejszy pstrąg nauczył się prawidłowo rozróżniać pokarm i już bez pudła trafiał za każdym razem, zarazem zajmując najkorzystniejsze miejsce nr. 2 . Część larw szybciej tonęła i dzięki nowym szkłom i nasadkom, mogłem o wiele więcej dostrzec. Prawidłowy i końcowy wynik meczu ustaliłem na 5 : 2. Biorąc pod uwagę wielkość i masę Goliata i Dawida, sądzę, że oba pstrągi w równym stopniu wykorzystały ciężką, fizyczną pracę dzięcioła. Tak, jak to robi wiele firm większych i mniejszych, wykorzystujących pracę fedrujących węgiel górników (zdumiewające podobieństwo – czerwone kaski i czarne mundurki )..


Życie jest piękne. Nie zmarnowałem w nim ani jednej chwili, aby je czuć i kochać. Przesiedziałem w siedmiu więzieniach 4 lata. Byłem bezdomny, bezrobotny, żyję z czwartą kobietą, mam „okresowe’ problemy z alkoholem…Wielu wstydzi się do takich rzeczy przyznać…Ja jestem z „tych rzeczy” dumny. Nuda szybko by mnie zabiła. Dzięki temu znam smak życia i wolności, smak błędów, wzlotów i upadków…Jestem przecież „dziwny”…Tak, jak moje przynęty spinningowe, tak jak cały ten świat…Wszystko, co naturalne jest dziwne i czasem niepojęte…Wszędzie byłem dziwny…W kiciu można robić wiele rzeczy…Można cały czas „trzepać kapucyna” i można także pieprzyć „kocopoły” o niczym…Ja przeczytałem mnóstwo mądrych książek, bo napisanych przez mądrych ludzi i nauczyłem się delikatnej i precyzyjnej pracy. Więzienie dało mi niezwykłą siłę rozpoznawania intencji i motywów zachowania się ludzi i powodów podejmowania określonych decyzji. Kiedy wyszedłem z pudła i stanąłem na moście nad Czerwoną Wodą nie było już nic…Z przepięknej rzeki zrobili prosty, obsypany kamieniami kanał, a mój drugi dom, Stary Dąb, zamienili na parkietowe klepki…Pomyślałem sobie, że najpierw zabrali mi wolność, a teraz chcą zniszczyć resztki człowieczeństwa, które nieopatrznie mi zostawili…Moje łzy, które jak groch posypały się z mostu w beznadziejnie pusty nurt do tej pory są już chyba w Bałtyku…Moje ostatnie w życiu łzy…Nagle przestałem płakać i się zawstydziłem własną słabością. Muszę być przecież taki, jak pstrąg, twardy i umiejący sobie radzić w najtrudniejszych warunkach…I kto zgadnie, gdzie poszedłem ? Oczywiście, do Jófeja, aby podzielić się z kumplem swoim bólem i utopić go w odpowiednim płynie…
Darowałem wielu rybom życie „od zawsze”. Tak „po prostu”…Z odruchu serca, albo z powodów czysto praktycznych. Przecież, gdy szedłem brzegiem rzeki kilka dni, musiałbym mieć zupełny bałagan na poddaszu, aby „targać łupy”. Tak postępują tylko pazerne „głupy”. Setki zabiłem, tysiące wypuściłem. Czasem upiekłem sobie jakiegoś pstrąga nad ogniskiem, albo lipienia na rozgrzanym słońcem kamieniu. Popiłem wodą z Kwisy, aby mieć siłę iść dalej i dalej…Czasem podaruję rybę jakiejś miłej kobiecie…I nigdy w swoim życiu nie miałem najmniejszych wyrzutów sumienia ( no, może jakieś małe „wyrzutki”, jeśli chodzi o dzieci, ale one z czasem mnie zrozumiały. Bo żeby coś „dojrzeć, trzeba samemu dojrzeć…”). Jestem zwykłym, szarym i słabym człowiekiem. Tylko, że trochę „dziwnym”…Co nie, Jófej?

Autor: Sławek Szuszkiewicz


Zgłoszenie nadużycia
Temat zgłoszenia
Opis problemu:


Zgłoś nadużycie

Udostępnij ten artykuł:
Facebook Google Bookmarks Twitter LinkedIn

Oceń artykuł
koronka1koronka2koronka3koronka4koronka5

polecane dla Ciebie

Artykuły

wysoka woda na rzece
wysoka woda na rzece
Jest pewien czas w kalendarzu spinningisty, kiedy mimo wielkiej i zimnej wody, możemy połowić do syta. Ten okres nazywany jest przez wielu rzecznych wędkarzy jaziowym eldorado. Za oknem resztki śniegu, woda zaczyna przybierać bardzo ...
wyprawa do skandynawii
wyprawa do skandynawii
Wyprawy survivalowe stają się z roku na rok stają się coraz bardziej popularne. Nie ma się co dziwić, taki wyjazd to nie tylko świetny sposób na spędzenie wakacji. Prawdę mówiąc tego typu wyprawa to idealne rozwiązanie dla ...
pstrąg na cykadę
pstrąg na cykadę
Jak zrobić cykadę Prawo Frajera ma swoje fundamenty właśnie w ślepej, bezinteresownej i opartej na pierwszym kontakcie wzrokowym z przynętą chęci do zabawy. Stąd żółtodziób (np. syn, uczeń) bierze pierwszy, lepszy ...
zimowy spinning
zimowy spinning
Tym razem zabiorę Was na zmarzniętą rzekę w poszukiwaniu ryby, która choć na chwile zechce zapolować na niewielką srebrna rybkę. Celowo nie określam precyzyjnie gatunku drapieżnika na którego zapolujemy, bowiem sukcesem będzie dla nas, ...
Opowieść o pstrągach i puzoniście misiu
Opowieść o pstrągach i puzoniście misiu
Miałem to szczęście, że dzięki ojcu znalazłem się pomiędzy ludźmi życzliwymi, zarażonymi tą samą pasją co ja. Zetknąłem się bowiem z nimi w warszawskim Kole Wędkarskim "Kolejarz", z którym związany byłem przez ...
Zaporowe sandacze
Zaporowe sandacze
Kolejny raz wybraliśmy się w długą drogę na głębinowe sandacze. Znowu nie mogłem zasnąć w dzień przed wyzyjazdem. Kilkadziesiąt razy przekładane woblery na sandacza z pudełka do pudełka zdążyły już mocno pokłuć mi palce, zanim ...
sandacz zimą
sandacz zimą
Najkrótsze dni w roku dają szansę na złowienie naprawdę dużych drapieżników. Wielu zagorzałych spinningistów stawia zimowe łowy bardzo wysoko. Znam takich, którzy na czas pierwszych przymrozków, czekają z ...
co łowić w styczniu
co łowić w styczniu
Śnieg za oknem, sandacza łowić nie wolno, a na dalekie wyjazdy nie ma czasu i funduszy… Cóż więc może począć zapalony spinningista mający możliwość jedynie na wędkowanie w wodach nizinnych? Jakie ryby biorą w styczniu? ...
15 lat na rynku
Raty 0% PayU PayPo
1.24 s