Nie jesteś zalogowany/-a ZALOGUJ SIĘ lub ZAREJESTRUJ SIĘ
Jesteś tutaj: Corona-Fishing > Artykuły > Może to sen był, a może jawa, czyli opowieść o...... urokach wędkowania
2015-03-03

Może to sen był, a może jawa, czyli opowieść o...... urokach wędkowania

Rzecz o rybach, desusach i innych cudach niewydymach pisana dla tych, którym już urosły wąsy.

W późne sierpniowe popołudnie po kilku godzinach biczowania wody postanowiliśmy zrobić sobie w łowieniu krótką przerwę. Zatrzymaliśmy się we trzech na niewielkiej leśnej polance przyległej bezpośrednio do brzegu rzeki. Usiedliśmy, chcąc pożywić się dla nabrania sił do dalszego wędkowania, a posłużył nam do tego pień potężnej wierzby powalonej przed laty wichrem. Miejsce udostępnione było przez służby leśne, toteż znajdował się tu wyznaczony krąg na ognisko, otoczony pierścieniem z kamieni niepozwalającym niebezpiecznie rozchodzić się ogniowi. Przy pniu zaś stało plastikowe wiaderko po zużytej farbie, by po "imprezie" zalać ogień wodą. Tak więc niebawem dzięki naszej inwencji zapachniało to miejsce klimatem z harcerskiej piosenki. Przecież ledwie zdążyliśmy zakrzątnąć się, patrzeć, a tu już "płonie ognisko i szumią knieje..."


Może to sen był, a może jawa, czyli opowieść o...... urokach wędkowania

Promienie słońca dodawały uroku temu sielskiemu zakątkowi, bo sączyły się pomiędzy koronami drzew, spływając snopami na polankę, jakby chciały dodać naszemu ognisku magicznego ciepła. Nad nim zaś na ostruganych patykach poczęły niebawem skwierczeć kiełbaski, a nam zebrało się na retrospekcje. Każdy z nas już o siwych włosach, toteż między innymi powracały opowieści o najwspanialszych przygodach. Jak domyślać się można, dźwigały one na grzbiecie co najmniej pół wieku, a w oku chętnie łzę zakręcały, bo nie żal było tych wydarzeń, które biesy nadali, ale tych niosących radość czy satysfakcję. Także i tych przywracających sercu pamięć o ludziach, których obecność w naszym życiu nie miała i nadal nie ma ceny.
Tak oto powróciło do mnie wspomnienie o moim ojcu, bo przecież to dzięki niemu na poważnie rozpocząłem swoją wędkarską podróż przez życie. To dzięki ojczulkowi zacząłem tę drogę, którą jest wędkarstwo. To razem z nim poznawałem najlepsze łowiska w kraju i doznałem przy tym wielu uciech. Tak oto rozpocząłem życie bigamisty, co zresztą spróbuję sprecyzować w epilogu.
Wszystko zaczęło się od pewnych wydarzeń, na które czekałem z niemałym utęsknieniem. Może orłem nie byłem i z klasy do klasy ślizgałem się bardziej dzięki kaprysowi losu niż uporczywej nauce, tym razem mając jednak przyrzeczenie od rodziców, że jeżeli zdam do następnej klasy, to podczas najbliższych wakacji czeka mnie wielka niespodzianka, postarałem się uczciwie nad książkami posiedzieć. Nie będę przy tym ukrywał, że był to już taki okres w moim życiu, kiedy zaczął mi grozić pląsooki zez rozbieżny. Wszystko przez to, że jedna gała rada była śledzić muskany palcami mojej ręki gryf gitary, druga zaś, jakby na złość tej pierwszej, ślizgała się z lubością po cycuszkach pychotkach. Nadmienię przy tym, że ze szczególną inklinacją do tych bardziej obfitych, a przy tym nie jakichś tam lejących się, służących za kurtynę dla dziury pępka, ale emanujących zdrową jędrnością. Jednak na szczęście miałem jeszcze swoją pasję, dzięki której moje oczy powracały do normy. Oto bowiem kotwiczyłem wzrok na czerwonej antence spławika uwieszonego na żyłce grubości sznurka do bielizny, uczepionej do szczytu leszczynowej wędki.
Nadchodziło jednak nowe! Kucie opłacało się, toteż nagroda była potrójna. Najpierw otrzymałem od ojca w prezencie składany z trzech części kij bambusowy. Jak na początek drugiej połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, a przecież na liczniku widniał rok 1964, był to dla małolata prezent piękny, tak jak piękny może być tylko skarb! Druga nagroda to karta PZW, trzecia zaś to wieść o tym, że jedziemy na wczasy w Krainę Wielkich Jezior Mazurskich, żeby tam łowić ryby
Tata ze względu na budowę rodzinnego domu i pracę na kolei nie miał okazji częstego łowienia, mógł jednak w okresie urlopu wykorzystać wczasy pracownicze. Były one krótkim powiewem swobodniejszej egzystencji w tym ponurym żywocie obywateli trzymanych pod buciorem ludowej władzy. Ta zaś kierowała się wielokroć i chętnie nikczemnymi praktykami opartymi na zasadzie dawania z jednej kieszeni, lecz zabierania do drugiej dużo więcej, niż dała. Jednak mimo to wysilała się na wizerunek jakże łaskawej, dla której wypoczynek ludzi pracy był sprawą wagi państwowej. Tak zatem, poza powszechnym Funduszem Wczasów Pracowniczych, wszystkie poważniejsze instytucje musiały posiadać swoje ośrodki wczasowe, gdzie brać pracująca mogłaby oddać się błogiej labie. Tym samym i kolej dysponowała ośrodkami wczasowymi położonymi w atrakcyjnych miejscach na terenie całego kraju. Już jednak przydział wyglądał w ten sposób, że dla kadry z wysokich stołków, czyli tych siedzących bliżej żłobu, zarezerwowane były luksusowe pensjonaty, dla ludu pracującego na torach czy w pobliżu maszyn wszelkich gabarytów były to tylko bardziej rozpowszechnione wczasy wagonowe. To te ojcu przysługiwały, ale też wspominać wypada je z utęsknieniem. Te przerobione na kwatery wagony towarowe miały, o ile to tak można nazwać, swój osobliwy klimat. Owszem, były wygodne, ciepłe, z doprowadzoną do pobliskiego kranu wodą, ale już tylko miska do mycia, bo żeby wykąpać się - od tego było pobliskie jezioro albo morze! Posiadały jednak cechę, która nakazywała zapamiętać mieszkanie w nich zapewne aż do grobowej dechy. Był nią, szczególnie intensywny w powietrzu w upalne dni, zapach smaru, którego nie brakowało na całym podwoziu. Nie pamiętam, ile tych wypraw na wędkarskie wczasy było, ale wiem, że każda z nich w moje życie coś wniosła.


Najbardziej utkwił mi jednak w pamięci okres od czasu, kiedy powołała mnie armia i wpasowała w kamasze. To tu poznałem majora, który zaraził mnie spinningiem. Ponieważ przed powołaniem pracowałem i miałem odłożone pieniądze, jeszcze podczas odbywania służby przy jego bezinteresownej pomocy zakupiłem spinning i kołowrotek i teraz rozpoczęło się wędkarstwo na całego. Z ojczulkiem wędkowałem korzystając ze spławikówki, a sam udeptywałem brzegi ze spinningiem w ręku. Jeszcze korzystając z wojskowego urlopu pojawiłem się z rodzicami na wczasach w Łebie. Pierwszy dzień postanowiłem poświęcić na poszukiwanie interesującego towarzystwa. Znajomości wśród przybyłych rówieśniczek i rówieśników zawarłem dość szybko i ustaliliśmy, że trzeba przejść się trochę, aby poznać miasto i najkrótsze przejścia z naszego ośrodka wczasowego na plażę.
Ponieważ już dawno urosły mi wąsy, paradowałem dość chętnie, niezobowiązująco przy tym obejmując w talii miluśką blondyneczkę Agatkę. Podczas tej przechadzki niedaleko naszego ośrodka trafiliśmy na most, pod którym wiódł kanał łączący jezioro Łebsko z Sarbskim. Już od pierwszego dnia pobytu postanowiłem dzielić czas na ten spędzony w miłym towarzystwie, niekoniecznie owej blondyneczki, a ten poświęcony wędkowaniu, toteż teraz wędrowałem zauroczony burzą blond włosów towarzyszki spaceru, ale już zdecydowałem, że wrócę tu później sam, bo kątem oka zauważyłem łowiących ryby przy kładce przerzuconej nad kanałem równolegle do mostu w niedalekiej od niego odległości.
Chociaż zawsze korciło mnie łowienie w morzu, na to jednak musiałem jeszcze poczekać. Na razie mogłem zadowolić się jedynie wędkowaniem w jego pobliżu. W najbliższym możliwym czasie, kiedy wreszcie oderwałem się od Agatki, czym wydała się być mocno zawiedzioną, znalazłem się na tej przewieszonej nad kanałem kładce i tym razem z bliska podglądałem wędkarzy łowiących z brzegu ryby, chcąc poznać, jakich używają metod i przynęt. Wszyscy łowili używając spławika, a na hakach przeważał robal. Jednak łowione ryby nie były jakimiś okazami, wręcz przeciwnie, ledwo wymiarowymi łbami blisko ogona. Z wysokości kładki widziałem jednak, że pośrodku kanału, gdzie woda wydawała się głębsza, brak już było rosnących wodorostów. Te utrudniały połów z brzegu, a tymczasem krążyły tam ryby warte zainteresowania, bowiem wielkością zdecydowanie biły na łeb te wyżej wspomniane. Miałem już przemyślaną metodę, jak sięgnąć tego łowiska w nurcie, teraz trzeba było tylko wcielić ją w życie.
Wracam zatem gotowy do wędkowania, odziany przy tym w wodery. Widzę zdziwione twarze świątecznych poławiaczy zupełnie nie pojmujących, po co mi ten strój odbiegający zdecydowanie od ich urlopowych przyodziewków. Mam przy tym wrażenie, że na ich obliczach maluje się cień ironii i niemy komentarz:
- Cwaniaczek! Myśli, że będzie łowił lepsze ryby niż my....
Miny ich rzedną jednak, kiedy w wodzie sięgającej mi powyżej kolan staję na jakimś progu dna, w miarę płaskim, tuż za granicą wodorostów. Bez kolizji z nimi wypuszczam zestaw z nurtem i co raz wyciągam pięknego jazia lub płoć. Tak mnie wciągnęło to łowienie, że nie patrzyłem na zazdrośnikow z wybałuszonymi gałami, toteż nie zakładałem, że tym samym kręcę bicz na własny grzbiet!
Oto stan prosperity prysł jak mydlana bańka, bo moim pomysłem zdążają zarazić się inni, przy czym ci, których nie stać na wodery, włażą do kanału w samych gaciach i pepegach. Ponieważ stan nieważkości co niektórych członków owego towarzystwa wskazywał jednoznacznie, że dopiero co wrócili z mocno zakrapianej balangi, wynik był przesądzony. Zestawy śmigały w powietrzu zbyt blisko siebie, a wwyniku ich nader częstego wzajemnego plątania się komentowane w aurze głośnych, niecenzuralnych okrzyków. W rachubę wchodziła również możliwość zamiany wędek w biczyska do garbowania plechów mało uważnych moczykijów. Łowisko tym samym stało się zupełnie dla mnie nieatrakcyjne. I co mam teraz robić?! W obliczu zadeptania kanału na odcinku od mostu do kładki, co stawało się nad wyraz prawdopodobne, musiałem poszukać sobie nowego miejsca.
Wybór padł na rzekę Łebę. Nieodparte pragnienie pieszczoty mocno dawało się we znaki wyposzczonemu wojakowi z bujnym zarostem pod nosem, a to nakazało zabrać ze sobą na rekonesans Agatkę. Nie opierała się zbytnio zaproszeniu, miałem nawet wrażenie, że przyjęła je wręcz ochoczo, widząc zwinięty koc pod moją pachą! Wyglądało na to, że ją wyżej wymienione pragnienie równie mocno dręczy.
Wyszliśmy zatem poza ośrodek w kierunku sporej, przyległej do niego łąki z wysoką do kolan bujną trawą i znaleźliśmy się nieopodal pomostu, przy którym cumował jacht o gaflowym ożaglowaniu. Sympatyczny pan kapitan, właściciel tej łajby o nazwie "Liza" prowadził rejsy po jeziorze Łebskim w kierunku ruchomych wydm. Mnie tymczasem interesował sam pomost, wskazany przez jednego z poznanych tubylców jako znak rozpoznawczy znajdującego się tuż przy nim dobrego łowiska. Wyraźne ślady bytowania wędkarzy nakazywały przypuszczać, że jest ono rzeczywiście warte penetracji.
Z rozłożonego w niewidocznym dla wścibskich spojrzeń miejscu mięsistego koca przyglądałem się jakiś czas temu łowisku, próbując ocenić, jak może być zasobne. Liczne ślady oczkujących ryb wskazywały na to, że pod nimi, tam w głębi wody, mogą pływać większe egzemplarze. Obecność płci pięknej obok mnie na tymże kocyku, jak domyślać się można, zbyt długo na te obserwacje nie pozwoliła. Musiałem zadowolić się zatem tylko dotychczasowymi, jako że od tej chwili interesowała mnie jedynie penetracja wznoszących się ponad kocem jędrnych pagórków, czyli świata zgoła innego niż ten w wodzie.
Następnego dnia świt wygania mnie z pościeli. Mgły snują się jeszcze nad łąką, kiedy wygodnie siadam w wypatrzonym wcześniej miejscu. Niskim ukłonem pozdrawiam jeszcze siedzącego niedaleko starszego już wiekiem wędkarza i zaraz zabieram się za łowy. Łowy! Mocno powiedziane, bo są to raczej mizerne ich próby, przecież siedząc już dobrą godzinę nie łowimy nic, ani mój sąsiad, ani ja! Nagle na mojej wędce spostrzegam wyraźne poruszenie, bo spławik drgnął i powoli zaczyna płynąć. Zacinam i przez chwilę czuję mały opór, jednak po chwili ryba prawie wyskakuje z wody i pada pod moje nogi. Przyglądam się jej i oczom nie wierzę! Na trawie leży malutka, nieco mniejsza od dłoni fląderka. Na szczęście nie mam problemu z jej uwolnieniem, bo to taka ryba, co to żołądek ma blisko pyszczka. Robal zatem prawie całkiem połknięty jeszcze wystaje na zewnątrz, a hak ledwie zaciął fląderce wargę. Dziwna ta rybka, jakaś blada, bez znaków szczególnych, jakby wyskoczyła nie z wody, a z formaliny, toteż nie mam pojęcia, co to jest: stornia, gładzica czy zimnica...? Uwalniam tę mini płastugę, wrzucam ją do wody i jednocześnie uświadamiam sobie, że radości z łowienia wcale nie musi dać rybsko jak słoń, wystarczy coś małego, ale przy tym zaskakującego.
Zarzucam wędkę ponownie, zanęcam posiekanymi robalami i trwam na posterunku, tym razem z nadzieją na coś większego. Tymczasem kolejne minuty mijają, a ja siedzę w bezruchu. Wędka leży na podpórkach, więc ręce mam wolne, opuszczone, dłońmi wsparte o boki stołeczka. Wydawało mi się, że chyba nieco już drzemię, a przecież w takiej sytuacji różne mary umysł dotykają, czyż nie? Ponieważ wiek żąda, by czerpać z życia jak najwięcej, mózg, dokonując kompilacji czułych doznań z marami, nakazuje zadać pytanie:
- Czyżby to miluśka blondyneczka przyszła, czy może jakaś śliczna nimfa wyłoniła się z mgły i właśnie teraz zaprasza mnie do pysznej zabawy?
To pytanie nie pojawiło się w mojej łepetynie ot tak, bez powodu! Przecież w pewnej chwili poczułem na lewej dłoni wyraźne zimne muśnięcie. Oddając się chwilowo owym zwidom w stanie drzemki, oczami wyobraźni widziałem już zziębniętą dziewkę o ponętnych kształtach, żądną rychłego ogrzania, zaraz jednak coś mi w tych dywagacjach nie pasowało, bo ów dotyk był zbyt zimny, powodujący, że otrzeźwiałem w mig! Powoli więc odwracam głowę i wzrok kieruję w stronę dłoni. Byłem zaskoczony, ale mimo to starałem się nie robić żadnego gwałtownego ruchu, dzięki czemu mogłem teraz zobaczyć sprawcę tego dotknięcia.
Tuż przy stołeczku, zaraz za moimi plecami siedział zając! Czułem zawód, że to jednak nie pięknej urody ucieleśniona Sylfida w kusej sukieneczce, ledwie okrywającej jej pyszne wdzięki zachęcające do degustacji. Jak niefart, to niefart! Pyszności trzeba będzie poszukać później, a tymczasem godzić się z rzeczywistością, czyli niespodzianą wizytą miłego zwierzaczka. Przebywałem wśród myśliwych wiele lat, bo sam miałem kontakt z łowiectwem, więc wzrok mnie nie myli. To nie jest żaden tresowany królik, który za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mógłby zamienić się w urodziwą babę, tylko zwykły zając, który dotknął mojej dłoni swoim zimnym pyszczkiem. Za chińskiego mandaryna nie odpuszczam wizji baśniowych ewolucji i czekam, bo niby zając, ale też podobnej metamorfozie mógłby ulec. A, gdzie tam! Minuta wlecze się za minutą, a ten ani drgnie! Siedzi na tylnych łapkach i gapi się na mnie z wyraźną prośbą w ślepkach. Spoglądam na sąsiada, bo prawdę powiedziawszy nie wiem, co mam w tej sytuacji czynić! Widzę na jego twarzy pogodny uśmiech i zaraz słyszę:
- Jak ma pan jakąś sałatę, to niech mu pan da. Jak nie, to przytruchta do mnie, ja coś dla niego przygotowałem, bo on tu przychodzi codziennie.
No, tak! Teraz już wiem, że to nie żadna nimfa, która może człowieka pieszczotami uszczęśliwić, tylko zwykły, stary wyliniały futrzak. Tego dnia nie miałem ze sobą nic, bo nawet nie zabrałem śniadania, a co dopiero mówić o przekąsce dla niespodziewanego gościa. Nazajutrz jednak pojawiłem się w tym miejscu z ojcem, bo nie mógł uwierzyć w opowiadaną historię. To jasne, że opowiadałem tylko o zającu, bo gdzieżbym tam śmiał wspomnieć o nimfach! Siedzieliśmy zatem obaj i miło było łowić, kiedy zając siedział pomiędzy nami i powoli, z apetytem pałaszował główkę sałaty. Okazało się, że tylko to szło mu bez przeszkód, bo z marchwią sobie nie radził. Biedak nie miał już tak mocnych zębów, żeby ją w nich poszatkować. Ojczulek przyglądał mu się co i raz, wreszcie powiedział:
- Nie tylko u ludzi starość bywa przykra, bo ile razy chciałoby się możliwości brakuje ... ale trudno nie zgodzić się z faktem, że jakże przyjemnie jest tak siedzieć w harmonii z dziką naturą...
Mając na uwadze fakt pędzącego jak rączy koń czasu, uzbrojony w tę ojcowską przepowiednię o niedogodnościach wieku starczego, ledwie wróciłem z ryb, zaraz dopadłem Agatkę, żeby na łonie dzikiej natury skwapliwie skorzystać z okazji, zanim mnie ta gnuśna, zwiędła starość dopadnie.
Odbyłem już służbę wojskową, a rosłem ponoć na urodziwego bawidamka, toteż dziw brał, że mój kawalerski stan uparcie i skutecznie opierał się próbom uśmiercenia go przez nader chętne panny, wdowy i rozwódki, bezzwłocznie gotowe tego dokonać. Dzięki temu bez jakichkolwiek problemów mogłem zaplanować urlop w tym samym czasie co rodzice i na wczasy pojechaliśmy do Augustowa. Przez całe dnie plażowaliśmy nad jeziorem, ale świty i wieczory mieliśmy wykorzystywać na łowienie ryb. Ileż to czasu trzeba nieraz stracić, żeby znaleźć dobre łowisko, chociaż potencjał wód nakazuje sądzić, że takiej konieczności nie ma, bo przecież gdzie wędki nie wsadzi, ryby łowią się same. Tymczasem rzeczywistość jest zgoła inna i niestety, żeby na takie łowisko trafić, natrudzić się trzeba wielce. A jak to zrobić, kiedy kolorowe kiecki mini włażą w oczy, skazując je niechybnie na pląs, a rozum zmuszając do lubieżnych myśli? Przecież nie zdradzam tu żadnej tajemnicy, twierdząc, że każdy młody kogut ma swoje prawa i bez porównania więcej czasu gotów jest on poświęcać zadzieraniu co raz to innej kokoszce ogona, by jej zmłócić przydupie, dając w konsekwencji upust oczopląsom i lubieżnym myślom. Wszystko zaś po to, żeby nie poddać się tym samym niezdrowej, zbereźnej frustracji. I gdzie tu jeszcze znaleźć czas na poszukiwanie łowisk?!
Przypadek, a może to jednak przeznaczenie rozwiązuje mi problem, wszak pewnego dnia rano ze zdumienia przecieram oczy, bo oto jawi się przed nimi całkiem ładna panna, niosąca w jednym ręku wędkarski sprzęt, a w drugim siatkę dorodnych płoci. Wszystko więc przemawiało za tym, że właśnie wraca z porannego połowu. Już w tym wieku byłem człowiekiem komunikatywnym, z łatwością nawiązującym znajomości, zwłaszcza z młodymi pannami, nie mam więc problemu, by umówić się z nią na wspólne wędkowanie. Najpierw jednak zapraszam tę uroczą wędkarkę na wieczór do przytulnego lokaliku, gdzie przy winie i tańcach, a jakże, usilnie staram się skraść na jakiś czas jej serce, co skutkuje wzajemnością.
Wino rozgrzewa, taniec jednoczy ciała, serca pałają, nic zatem dziwnego być nie może, że chcica niecnota zagania nas w ciche, odludne miejsce na brzegu jeziora. Tam raptem mocą nieodgadnionych hopajsiupów niewydymów trzask, prask!
... w desusach puszcza guma ... i odsłoniła się grota pożądania.
To jasne, że ten czas nie sprzyjał ględzeniu o rybach! Dopiero nad ranem, kiedy opadła kurtyna namiętności, bo żar już ostygł, a po gąsiorze wypitego wina łeb rozsadzał nadęty do granic możliwości balon kaca, pojawiło się najpierw pytanie:
- Co myśmy wypili i ile, że tak ostro daje w czapę...?
Dopiero potem przyszły zapytania o powód przybycia w ten uroczy zakątek ziemi. Okazało się więc, że Joasia przyjechała na wczasy, i to w celu łowienia ryb, bo to jej pasja, którą zaraziła się od ojca. On tym razem nie mógł przyjechać, toteż jest tu tylko z mamą, ale łowi sama. Informuję ją, że przybyłem w tym samym celu, jednak nie łowię w pojedynkę, tylko z ojcem. Ona ma już dobrze rozpoznane łowisko i nie widzi problemu, żebyśmy łowili we troje.
Następnego dnia o świcie wyruszamy zatem w jej tylko znanym kierunku. Idziemy przez las i docieramy do tartaku, a tam dzięki uprzejmości jego szefa z kory sosen wydłubujemy utuczone robale, larwy rębacza pstrego, szkodnika niszczącego drzewa. Czym by on nie był i jak się nie nazywał, ważne, że okazuje się tu doskonałą przynętą.
Uzbierawszy stosowną ilość tego wrednego niszczyciela lasów, wchodzimy na drewniane bale pływające w zatoce jeziora przed tartakiem. Wycięte w mazurskich lasach potężne wiekowe drzewa, spławiane jeziorami, powiązane w tratwy docierają tutaj przed trak i teraz moczą się w wodzie przed obróbką. Dla nas miało to być doskonałe łowisko i tak było w rzeczywistości. Joanna jest tu już kolejny rok, bo znalazła to miejsce przed laty, poznała metodę połowu, a teraz zdradziła nam jej tajemnicę. Z tych pływających drzew spod kory wypadały robale, stając się naturalną przekąską dla potężnych płoci. Teraz więc w dziury pomiędzy balami wpuszczaliśmy nasze przynęty jak najgłębiej, czyli jak najbliżej dna, a było to dobre cztery metry.
Zestaw był prosty. Przelotowy, pięciogramowy spławik, śrucina tuż przy haku na tyle ciężka, by przynęta w miarę szybko dotarła do dna, umykając przed pyszczkami drobnicy, i to tyle. Płocie brały wyśmienicie, a wszystkie prawie jak klony, ponad trzydzieści centymetrów każda.
Kolejny wypad do Rucianego-Nida wzbogacił moją księgę wędkarskich przygód o jeszcze jedną zapisaną kartę. Była druga połowa sierpnia i ojczulek poza rybami miał jeszcze nadzieję na zbiór grzybów. W tym ośrodku byliśmy już nie raz i zawsze miło wspominałem pobyty, bo przeżyłem naprawdę kilka wspaniałych przygód. Wśród nich była ta jedna, która wędkarzom raczej się nie zdarza.
Wyszedłem nad wodę ze spinningiem tuż po południu. Pogoda słoneczna, a ja chciałem wypróbować nowe przynęty przed wieczornym połowem. Stanąłem na przystani Żeglugi Mazurskiej i rzucałem na otwartą wodę, bo z wysokości pomostu łatwiej mi było dostrzec, jak te nowinki zachowują się w wodzie. Jeden z rzutów wykonałem jednak w kierunku nieodległego pasa trzcin, bo a nuż...?
A nuż! Uderzenie było z rodzaju tych "znienacka"! Zaraz czuję, że nieznany mi jeszcze stwór muruje do dna, a potem żyłka szaleje tnąc wściekle wodę, bo to "znienacka" pod jej powierzchnią mknie raz w prawo, raz w lewo. Istny świr gigant, który raptem wyskakuje z wody i widzę, że to nie jest ryba, tylko perkoz dwuczuby, amnie wyrywa się z ust:
- O, teściowo Baby Jagi, a żeby cię zezowaty dzięcioł wydutkał przez lejek! A paszoł won, namolny, zawszony pierzaku!
Zapewne musiał usłyszeć ten mój nakaz, żeby rychło odfrunąć gdzie go tylko skrzydła poniosą, bo raptem wznosi się nad wodą pionowo do góry ... a potem w nią nurkuje! Ja tymczasem trzymam wędkę w garści i nie wiem, co mam robić?! Przecież jak go przyholuję do siebie, to i tak bez nieprzewidzianych zdarzeń, dla mnie do tej pory jeszcze nie poznanych, nie obejdzie się za nic! Perkoz nagle wyskakuje z wody i wykonuje ekwilibrystyczny lot nad wodą niczym awionetka prowadzona ręką pilota, który usiadł za sterami po wypiciu kilku lampek mocnego trunku. Zaraz też widzę, jak kłapie dziobem i srebrna uklejopodobna blacha wpada z lekkim pluskiem do wody. Stoję oniemiały i patrzę na ptaka, jak umyka nad jeziorem,a frunie tak, jakby się ten ptica niedojda rzeczywiście gorzałki opił! Nagle znów dał nura do wody i tyle go widziałem...
Po roku wyruszamy do Rucianego ponownie. Tym razem nie liczę już na zabawy z niespodziankami, ale przecież nie znaczy to, że mnie nie mogą dopaść. Do stacji dojeżdżamy wczesnym rankiem i odsypiamy nocną podróż pociągiem. Wstaję koło południa i wychodzę poza ośrodek. Już wiem, że wieczorne połowy musimy sobie odpuścić, wszak spoglądam po brzegach i widzę, że nie tylko my z ojczulkiem przyjechaliśmy łowić ryby. Wręcz przeciwnie! Wszystko wskazuje na to, że wędkarzy przybyło razem z nami co najmniej kilka wagonów! Nad Guzianką tłok, nad Nidzkim tłok i trzeba gdzieś dalej poszukać cichego miejsca, gdzie w spokoju można będzie usiąść z wędką.
Tak to już jest, że ludzie chętnie powracają do miejsc, które wydają im się szczęśliwe, nic więc w tym dziwnego, że prowadzi to do niespodziewanych spotkań. Usiadłem właśnie w cieniu drzewa na stojącej pod nim ławce, myśląc, w którą stronę powinny mnie ponieść nogi, żeby poszukać dobrego łowiska.
Tymczasem z opanowujących mnie nudów oczami błądziłem po ośrodku, gdy w pewnej chwili na jednej ze ścieżek wiodących do grupy ustawionych rzędem wczasowych wagonów ukazała mi się młoda dziewczyna. Nie ujrzała mnie jeszcze, a ja już zdążyłem ją rozpoznać, toteż kiedy przechodziła niedaleko mnie, z radością ją powitałem:
- Dzień dobry, Ewuniu!
W pierwszej chwili mnie nie dostrzegła, ale wreszcie zerknęła w stronę, skąd dobiegał głos i aż przysiadła z radości:
- Misiek?! To ty?! Nie wierzę własnym oczom!
Przywitanie było bardzo czułe, bo przecież poznaliśmy się dobrze podczas pobytu tutaj w poprzednim roku. Wypadało zatem podpytać, jak jej się wiedzie, toteż tak czynię:
- Powiedz, co u ciebie słychać?
- U mnie ... jak zwykle ... używam życia ... a co u ciebie?
- Nie daję się! Jeszcze opieram się zakusom płci pięknej, która chciałaby mnie łaskawie usidlić, zawlec na ślubny kobierzec i związać małżeńskim węzłem aż do śmierci, a ja lubię te gierki ... ale bez ślubu...
- Ach, ty wieczny uwodzicielu, to samo mówiłeś w zeszłym roku!
- O, kurczę, nie pamiętam. A czy to źle?
- Mnie nie przeszkadza, bo też uważam, że jeszcze mam czas i do ślubu nie spieszy mi się zupełnie.
- Na ślub namawiał cię nie będę, ale chyba nie odmówisz mi, jak zaproszę cię na kawę?
- No, wiesz?! Tobie?! Jasne, że nie!
Spojrzałem w jej oczy i od razu wiedziałem, jakie pragnienie ma w sercu. Poszliśmy więc na kawę, a skończyło się na kilku lampkach wina. Ponieważ do wieczora zostało jeszcze sporo czasu, uznaliśmy pospołu, że dobrze będzie przejść się, ochłonąć nieco, bo już płynęła w nas gorąca krew, a prawdą jest, że ikra nieskonsumowana szybko pleśnieje. Udajemy się zatem na dłuższy spacer w kierunku Ukty malowniczą, utopioną w zieleni lasu drogą. Nie wiem, czy przeszliśmy kilometr, może mniej, może więcej, w obliczeniach mogłem się przecież mylić zajęty ciągłym zaglądaniem dziewczynie w oczy i angażowaniem jej ust w czułe pocałunki. W pewnej chwili, w kolejnym antrakcie tych pieszczot oczu i warg, po prawej stronie drogi, nieco w głębi lasu wypatrzyłem lśniące w słońcu lustro wody. Panna zapewnia, że przy mnie nie boi się żadnych pająków, myszy, wilków, duchów, a nawet trolli, więc wchodzimy w las i choć z trudem, to jednak docieramy do brzegu niewielkiego, może nieco ponad hektarowego jeziorka. Idziemy ostrożnie, bo teren jest grząski, toteż oddalamy się nieco od brzegu, chcąc stanąć na gruncie bardziej pewnym. Jeziorko jest urocze! Ja już wiem, że może być w nim ciekawa ryba, a tymczasem we dwoje napawamy się jego urodą. Głęboka czerń toni, rozjaśniona przenikającymi pomiędzy koronami drzew promieniami słońca i przeglądającym się w niej błękicie nieba jakże pięknie eksponuje rosnące przy brzegach rozlegle kępy białych lilii wodnych. Cudo! I jak tu nie rozmarzyć się, kiedy do tego pośród już żółknących powoli drzew polana porośnięta mchem i miękką pierzastą trawą nastraja jakoś tak romantycznie, zapraszając do spoczynku na niej. Siadamy zatem na tej miękkiej murawie obok siebie, ramię w ramię, a ja spoglądam na jeziorko i dumam, co też za ryby mogą w nim pływać. Tymczasem widzę, jak Ewcia porusza się nerwowo i zaraz słyszę, jak lamentuje:
- Aj, aj! Misiu, ratuj, coś mi weszło w majtoszki!
Nie, no, ludzie! Ja tu myślę jak badyla, znaczy się wędkę w jezioro wsadzić, a ona mi tu z żalem wyskakuje?! Kurczę! Przecież ja przyjechałem tutaj ryby łowić, a nie robactwo w damskich desusach! Ale dobrze, skoro ją tu przywiodłem, to mam ją na sumieniu! Ewunia wprawdzie nie Telimena, której mrówki w garderobie remanent robiły, ale wypływający z jej ust lament intencje ma te same. Skoro więc padła ofiarą namolnego insekta, to przecież tak być nie może! Dusza rycerska wnet odzywa się we mnie, więc już nieszczęsną pocieszam:
- Skarbie ty mój, nie martw się, już ja znajdę tego potwora! Poczekaj cierpliwie ... zaraz zobaczymy ... gdzie on się schował? ... Już się do niego dobieram, tylko mi te, jak mówisz, majtoszki, wzrok od niego separują ... ale za chwilkę...
Jak ten słowik kwilę pieszczotliwie do jej uszka i obsypując pocałunkami odkrywane apetyczne ciałko, usiłuję nieco uspokoić, a jednocześnie z niemałą dawką premedytacji postanawiam dopaść tego enigmatycznego stwora jak najszybciej! Ową zaatakowaną przez niego bieliznę zaraz w dłoń ujmuję i staram się uwolnić z niej bezczelnie penetrowane apetyczne członki nieszczęsnej ofiary, co o dziwo, udało mi się bez żadnych oporów. Jeszcze swojej kochance dodaję otuchy zapewnieniem, że to bydlę trupem położę, bo luśnię mam już narychtowaną, gotową do strzału i zadaniu podołam na sto procent! Nadal zaś drżącymi z przejęcia wargami szepczę:
- Już widzę to zwierzę, to jakaś piękna różowiutka szczeżujka, chętna ją nieco jakimś tłuczkiem oklepać dla zmiękczenia, a potem ze smakiem ... zeżreć...!
Zanim się do tej roboty zabrałem, usłyszałem tylko rozmarzony głos Ewy:
- Zostaw chociaż trochę na następny raz ...
Zbyt szybko upłynął nam czas na tej leśnej polanie, ale nie da się oszukać tego, co prawdziwe. Prawdą zaś jest, że to, co dobre kończy się szybko ... niestety! I jak tu nie myśleć w takich chwilach o zatrzymaniu czasu? Tym bardziej że mrok zapadał i trzeba było wracać. Żal było porzucać to zaszyte w lesie uroczysko, ale ja już wiedziałem, że muszę tu wrócić. O, przewrotności losu! Nie z Ewą niestety, lecz z drugą kochanką. Mam przecież na kwaterze cacy wędeczkę jak raz na tę wodę!
Nazajutrz świtem wracam zatem z tą moją "cacy" w towarzystwie ojca i dochodzimy do jeziorka po grząskim gruncie. Nogi zapadają się w miękką zieloną trawę, z której tu i ówdzie wyrastają ażurowe kępki kosmyków sitowia, a pomiędzy nimi liczne, choć pojedyncze pierzaste słupki skrzypów. Zapewne kiedyś była to jeszcze płań tego jeziorka, teraz ulegające eutrofizacji, niestety zarasta. Przy jednym z jego brzegów jest jednak coś w rodzaju nieco wyżej wyniesionej platformy, ciągnącej się wzdłuż niego około dwudziestu metrów. Siadamy po obu jej końcach i zabieramy się do łowienia. Mam przed sobą fragment otwartej wody, a zaraz za nią rozległą kępę grzybieni. Tata zaś siada w pobliżu powalonego do wody drzewa z okazałą koroną, zatopioną prawie w całości. Czerwone robaki i rosówki są już gotowe do boju, więc chlup je do wody!
Zanim słońce na dobre zagościło nad ziemią, mieliśmy już złowione okonie i liny. Postanawiamy wracać, pakujemy sprzęt, a ja stojąc, patrzę przed siebie w las i pod pobliskim jałowcem wyrastającym na niewielkim wzgórku widzę wystającą z trawy brązową kulę wielkości piłki do szczypiorniaka. Zainteresowany, co to może być, podchodzę i aż uśmiecham się do siebie, bo to nie żadna piłka, tylko grzyb! Stoję przecież i patrzę na pięknego borowika. Wobec tego znaleziska tata postanawia pozostawić na chwilę sprzęt na brzegu i krąży w pobliżu. Po chwili wraca z kilkoma kolejnymi borowikami w dłoniach i z zadowoleniem mówi:
- Na takie wyprawy to ja gotów jestem wyruszać codziennie. Mamy ryby, będzie i sosik do nich...
Opuszczamy ten uroczy zakątek. Ryb na razie mam przesyt, ale pewnie tu jeszcze wrócę, wszak gmerania w desusach w celu chwytania namolnych insektów przesyt mnie na szczęście nie dopadł, i dobrze, bo zostało jeszcze coś do zeżarcia...
Niech nie zdziwi w niniejszym opowiadaniu ta zbieżność wędkowania z przebieraniem łapami w desusach, bo oto jawi się tym samym życiowa prawda. Póty rozkoszy pełną parą, póki na stan wolny nie nałożona zostanie kara śmierci. Tutaj zaś winny jestem wyjaśnienie tematu wspomnianej na wstępie bigamii. Przecież prawda jest taka, że każdy wędkarz, młody to, czy stary, czy tego chce, czy nie, zawsze ślub bierze z dwiema kochankami. Toteż drogie panie, jeśli decydujecie się już na zamążpójście za takiego dziwaka, musicie zdać sobie sprawę, że on bigamii nie pozbędzie się nigdy. Od was więc tylko zależeć będzie, która w tej małżeńskiej orkiestrze zagra pierwsze skrzypce: ty, żonko, czy wędeczka... Na ucho chętnie wam podpowiem, że na pewno ta, która z natury nie zrzędzi...
A ty, chłopie, nie śmiej się z tego pod wąsem, bo nie wiadomo, czy los nie postawi na twojej drodze jakiejś ślicznej, ale przy tym nawiedzonej pani wędkarki...
Życząc niekonfliktowego pożycia w małżeńskim trójkącie wszystkim zarażonym urokami wędkowania, pozdrawiam, kłaniając się w miarę nisko, na tyle, na ile pozwala mi skostniały i tym samym skrzypiący ze starości kręgosłup.
Marek Karol Jaryczewski


Zgłoszenie nadużycia
Temat zgłoszenia
Opis problemu:


Zgłoś nadużycie

Udostępnij ten artykuł:
Facebook Google Bookmarks Twitter LinkedIn

Oceń artykuł
koronka1koronka2koronka3koronka4koronka5

polecane dla Ciebie

Artykuły

okoń fotografia
okoń fotografia
Doskonale pamiętam, kiedy jeszcze kilka lat temu, z uporem maniaka starano się nas zarazić spinningowym ultralightem. Czasopisma wędkarskie oraz opasłe tomy dotyczące sztuki połowu drapieżnych ryb, ciągle przekonywały nas do stosowania ...
pstrągi z lodu
pstrągi z lodu
…i bynajmniej nie chodzi tu o kulinarny przepis na podanie pstrąga tęczowego, a o sposób urozmaicenia podlodowych łowów. Przez ostatnie lata zima rozpieszczała amatorów łowienia z lodu. Sezon zaczynał się już ...
szczupak jerki
szczupak jerki
Wiele lat temu, nad brzegiem jednej z pstrągowych rzek Dolnego Śląska obserwowałem wędkarza, który siedząc na powalonym pniu skrzętnie notował coś w zeszycie. Wówczas, pod nosem ale z pełną ironią, uśmiechnąłem się i ...
szczupak z rzeki
szczupak z rzeki
Zastanawialiście się kiedyś, co kryje się w najgłębszych dołach Wisły czy Odry? Myśleliście ile jest ryb, które totalnie ignorują nasze przynęty, tylko ze względu na swoje doświadczenie okupione pokłutymi od haków ...
szczupaki
szczupaki
Wyjazdy wędkarskie do Szwecji traktuję bardzo funkcjonalnie. Wody jezior, które często przybierają kolor słabej herbaty, stają się dla mnie polem doświadczalnym dla nowych technik łowienia na nasze przynęty Corona Fishing. Do ...
boleń na wobler
boleń na wobler
Wiele lat temu mój zaprzyjaźniony wędkarz zdradził mi tajemnicę, która w świetny sposób pozwala na podsumowanie wędkarskiego sezonu. Sprawa dotyczy prowadzenia czegoś w rodzaju pamiętnika. Wyszczególnione w nim ...
jesienne okonie z toni
jesienne okonie z toni
Kolejny dzień pływaliśmy w pogoni za sandaczami. Malowniczy zbiornik zaporowy prześwietlało listopadowe, ostre słońce.  Na łódce siedzieliśmy w podkoszulkach, upał niesamowity, jak w środku lata. Ryby bezwzględnie ignorowały ...
Drapieżna kolka.
Drapieżna kolka.
Kiedy byłem jeszcze dzieciakiem, pamiętam jak do patyka wiązałem kawałek żyłki, do której to z kolei zawiązany był robaczek. Tworzyłem dzięki temu taki bezhaczykowy zestaw na cierniki. Kilkadziesiąt metrów od mojego domu ...
15 lat na rynku
Raty 0% PayU PayPo
0.43 s