Muchy w nosie.
W wieku około 14 lat poznałem pewnego muszkarza. Można powiedzieć, że w tym czasie kłusowałem, bo moją ulubioną metodą stawał się powoli spinning. Wolałem jednak w taki właśnie sposób łowić pstrągi i lipienie, a nie jak większość wędkarzy z mojego otoczenia, „na robaka”.
Kiedy ujrzałem pierwszy raz tego, de facto francuskiego speca p. Pazderyna „w akcji”, na Czerwonej Wodzie koło Sulkowa, z zachwytu prawie oniemiałem. Był to spokojny i bardzo przez wszystkich lubiany człowiek, zawsze tryskający humorem. Do tego pięknie rysował i malował. Ożenił się z polską dziewczyną i zamieszkał w mojej wiosce. Krążyły plotki, że łowi ryby w „dziwny” sposób, ale ciężko było go podejrzeć. Wreszcie mi się to udało …i nie mogłem już spać po nocach… Pomyślałem sobie, że jednak jest metoda, która bije spinning na głowę. Wszystko widziałem na raz – styl, elegancję, oryginalne ubranie. Do tego dochodziło wiele jeszcze czynników, ale już natury bardziej psycho - fizycznej – bystre oko, precyzja, refleks, opanowanie… No i całość – ta niezwykła sylwetka muszkarza z wędką i sznurem, wtopiona w tło otoczenia górskiej rzeczki. Ta wizja trochę mi zamąciła w głowie i już widziałem siebie – jak z muchówką, w kapeluszu upstrzonym piórami i z wiklinowym koszykiem u boku, przemierzam kilometry górskich potoków.
Po roku umizgów, pokłonów, pochlebstw itp. wazeliny, zdobyłem serce Francuza, ha, ha …Wtajemniczył mnie w arkana swojej sztuki. Nie było to takie dziecinnie proste, jak obecnie… Wędziska tonkinowe, klejonki, kołowrotki, jedwabne sznury, materiały do produkcji przynęt… Teraz wystarczy pstryknąć palcem… Wtedy nie chodziło tylko o kasę. Trzeba było mieć „układy i dojścia”, aby cokolwiek konkretnego zdobyć. Cena była połową biedy. W naszym regionie, muszkarzy można było policzyć na palcach i z tego powodu „przepływ materiałów i wiedzy” był utrudniony. Organizowaliśmy „wyprawy wojenne” na Górny Śląsk, Podkarpacie, aby stamtąd targać łupy. Francuz udostępniał mi chętnie swoje imadełka i „kręciołki”. Szybko nauczyłem się wytwarzać podstawowe przynęty spinningowe.
W ten sposób rozpoczęła się moja niezwykła przygoda „z muchą”… Rzeczywiście niezwykła, bo tak jak miłość od pierwszego wejrzenia – równie krótka. Szybko pojąłem, że tak ryb łowić nie mogę… Kłóciło to się z moimi zasadami, które już miałem mocno zakodowane – nie „lepszy rydz, niżli nic”, ale wyłącznie „ tylko rydz, choćby nic”, ha, ha. W tamtych latach w moich rzeczkach i rzekach było tyle ryb, że „wydajność” muchówki zawężała się do niepotrzebnego kłucia i holu mnóstwa rybiego drobiazgu. Zanim grubszy pstrąg ruszył tyłek, dwa, trzy maluchy próbowały zgarnąć muchę. Kiedy przynęta była dobrze widoczna i widać było atakujące ją ryby – pół biedy. Wystarczyło nie reagować zacięciem.
Gorzej, gdy przynęta była w znacznej odległości i nie można było dostrzec wielkości zgarniającego ją pstrąga, lub lipienia. Niepotrzebne zacięcia i hole płoszyły konkretne ryby. Poza tym, aby łowić najefektywniej, należało brodzić… Także, w celu zachowania odpowiedniej proporcji w relacji wędzisko – linka – przynęta, używać cienkich żyłek, nijak pasujących do „potencjału” wody w tamtych czasach… To wszystko wpłynęło na ostateczny mój wybór i decyzję – szkoda marnować czas na muszkarstwo.
Mój nauczyciel i Mistrz, pomimo wielkiej różnicy w wieku i wędkarskim stażu nie mógł nawet w marzeniach zbliżyć się do dolnej granicy wyników, które osiągałem na spinning. Łowiłem z reguły na sporej wielkości woblery, wahadłówki i wirówki… Traktowałem przynęty tej wielkości, jako selektywne i wtedy ta zasada zwykle się sprawdzała. Był to koniec lat 70 – tych i początek 80 – tych i w naszych wodach było jeszcze trochę ryb, a także presja była mniejsza. Także metody, techniki i przynęty stosowane przez większość wędkarzy były zdecydowanie prymitywniejsze… Pomimo młodego wieku, już sporo wiedziałem o rybach i znałem bardzo wiele sposobów, aby sobie radzić w trudnych sytuacjach. Świadczyły o tym moje wyniki i większość wędkarzy z moich okolic je mniej więcej zna, pomimo faktu, że większość ryb zawsze wypuszczałem i nie próbowałem nawet robić zdjęć. Jednak wielu na własne oczy widziało, jak obchodzę się ze złowionymi rybami i w pewnym środowisku byłem i jestem bardzo szanowany.
Od Francuza wiele się dowiedziałem. Poznałem nową mentalność i inny sposób widzenia rzeczy. Francuzi – to niezwykły naród. Bardzo wrażliwy i kochający piękno i przyrodę. Starsi ludzie kiedyś powiadali, że chłopiec stanie się mężczyzną tylko wtedy, gdy będzie przebywał wśród prawdziwych mężczyzn… A ja zawsze powiadam : czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci… Wypuszczanie złowionych ryb, haki bezzadziorowe, wymiary widełkowe… Dla mnie te „rewelacje” są stare, jak świat. Takie „rzeczy” dyktuje potrzeba serca, a nie paragrafy. Człowiek naprawdę kochający zwierzęta nie musi działać pod prawnym przymusem. Tak samo, kochającym rodzicom nie trzeba tłumaczyć, dlaczego nie powinno się bić dzieci…
Kiedy zamykam oczy i widzę siebie z Francuzem ramię w ramię nad dolną Kwisą, doskonale rozumiem, dlaczego czułem się jak młody bóg. Był czerwiec 1983 roku. Rójka jętki. Staliśmy po pas w wodzie i prawie każde narzucenie kończyło się holem, lub braniem pstrąga, lipienia lub klenia. Nigdy nie zapomnę jego zachrypniętego głosu :”Młody, młody, sphenżaj się. Co ty wyphawiasz…To subtelna sphawa, anie bat na końską dupę…” . No i to „Ha, ha…”, którym ja teraz się posługuję, ha, ha… Lubił mnie Stary p…liz… ”R” także nie pothawię wymawiać… Już wtedy wiedziałem, co to jest elitaryzm i kiedy się budzi… Już wtedy poznałem różnicę między rzemiosłem, a wyrobnictwem… Już wtedy dostrzegłem magię finezji rzutów i ruchów w rytmie bicia serca przyrody… Słowa Maestra : „Rybę, tak, jak motyla – przyjemniej jest wypuścić, niż złapać…”. I nigdy, nigdy nic nikomu nie zazdrościł… To był jego świat i jego klocki… Mówił, że każda zabawa ma swoje reguły i należy ich przestrzegać. On stworzył swoje reguły. Uważał, że są mądre i nigdy ich nie łamał. Póżniej zapytał się, jakie są moje… Kiedy mu je wyznałem, po krótkim namyśle i spojrzeniu mi głęboko w oczy, równie krótko stwierdził: „Dobha, nadajesz się… Mów mi na ty… Powiem ci kilka rzeczy, któhe uważam, że są moją tajemnicą…”. I powiedział…
Nieraz ze smutkiem przeglądam internetowe strony… Czuję, że wchodzę w zupełnie mi obcy i wrogi świat. Tak mało w nim szacunku i uznania nie tylko dla starszych ludzi, ale i zwierząt… Tutaj prawie każdy chce być lepszy od innego. Za wszelką cenę. Szuka się haków nie tylko na ryby, ale i na ludzi… Powstają oszołomskie teorie wypracowane przed monitorem. Komercja, autopromocja i reklama zdominowała umysły. Naturalne instynkty są tłumione przez egoistyczne rachunki osobistych strat i zysków. Na oczach tysięcy ludzi dziesięciu gówniarzy bezkarnie kopie leżącego starszego człowieka i nikt go nie broni…
Dobrze, że już Stary Mineciarzu nie żyjesz… Nie musisz tego oglądać… Ja , niestety, jakiś czas jeszcze muszę się z tym męczyć. Muszę oglądać zboczeńców, którzy po długiej sesji zdjęciowej dają rybie buzi… Muszę wysłuchiwać świrów, którzy uważają, że są najetyczniejsi z etycznych i jednocześnie buciorami rozdeptują malutkie rybki , głosząc wyższość jednego haka nad drugim… Niestety, po Rewolucji Francuskiej zostały tylko hasła… Haseł i deklaracji wszędzie jest pełno… Znikają gdzieś po drodze, jak mokra mucha znika w prądzie górskiej rzeki… Tak samo krętym i pełnym wirów, jak ludzkie życie…
Autor: Sławek Szuszkiewicz