2016-10-04
Opowieść o pstrągach i puzoniście misiu
Miałem to szczęście, że dzięki ojcu znalazłem się pomiędzy ludźmi życzliwymi, zarażonymi tą samą pasją co ja. Zetknąłem się bowiem z nimi w warszawskim Kole Wędkarskim "Kolejarz", z którym związany byłem przez ponad trzydzieści wspaniałych lat!
Koło miało ten odgórnie nadany przez kolejowe władze przywilej, że kiedy brać skrzyknęła się na wyprawę, otrzymywało do dyspozycji czy to wagon sypialny, czy kuszetkę i dzięki temu udogodnieniu mogliśmy odwiedzać najdalsze krajowe łowiska. Tak więc nosiło nas od gór po morze, choćby od Zagórza po Świnoujście. Zatrzymywaliśmy się na docelowej stacji, odczepiano od pociągu nasz wagon i w bezpiecznym miejscu na bocznicy służył nam za kwaterę. Ot, taki dom na kółkach, dzięki któremu do szczęścia nic więcej nie było potrzeba, a jeżeli już, to jedynie tego, żeby ryby dobrze brały. Jeździłem na nie z kolegami z "Kolejarza", także z tymi z innych kół, jeździłem też sam. Pamiętam wiele wypraw, ale tylko jedna z nich pozostawiła niezatarte, mrożące krew w żyłach wspomnienia.
Koło miało ten odgórnie nadany przez kolejowe władze przywilej, że kiedy brać skrzyknęła się na wyprawę, otrzymywało do dyspozycji czy to wagon sypialny, czy kuszetkę i dzięki temu udogodnieniu mogliśmy odwiedzać najdalsze krajowe łowiska. Tak więc nosiło nas od gór po morze, choćby od Zagórza po Świnoujście. Zatrzymywaliśmy się na docelowej stacji, odczepiano od pociągu nasz wagon i w bezpiecznym miejscu na bocznicy służył nam za kwaterę. Ot, taki dom na kółkach, dzięki któremu do szczęścia nic więcej nie było potrzeba, a jeżeli już, to jedynie tego, żeby ryby dobrze brały. Jeździłem na nie z kolegami z "Kolejarza", także z tymi z innych kół, jeździłem też sam. Pamiętam wiele wypraw, ale tylko jedna z nich pozostawiła niezatarte, mrożące krew w żyłach wspomnienia.
Na razie jednak w naszym kolejarskim gronie zamierzamy odwiedzić San, a jak zawsze potrzebny jest w takim przypadku dobry organizator, który zabrałby "silną grupę co się zowie" chętną wyruszyć na połów pstrągów. Na kim jak na kim, ale na Wiesiu Żeleszkiewiczu można polegać jak na Zawiszy, bo ten jak już się do czegoś zabiera, to musi być zapięte na ostatni guzik! A ponieważ zabrał się skutecznie, tak więc całą wesołą ferajną wsiadamy do pociągu w Warszawie na Centralnym, podróżujemy nocą i rano już wędrujemy nad wodę. Decydujemy się łowić na odcinku rzeki pomiędzy Zagórzem a Leskiem, chętnie odwiedzanym przez wędkarzy, wszak ryb jeszcze tu nie brakuje. Znamy je i my, toteż jesteśmy dobrej myśli, że wyprawa będzie udana. Przechodzimy mostem przewieszonym nad Sanem pomiędzy tymi miejscowościami i zatrzymujemy się w pobliżu Leska, skąd będziemy schodzić z biegiem rzeki do Postołowa.
Po drodze mijamy urokliwe miejsce. Będę powtarzał jak mantrę, że wędkarstwo to nie tylko wędka i ryby, ale też spojrzenie na to, co nas otacza, bo to dodaje uroku pasji. Tak oto zachwyt otoczeniem dopada teraz i mnie, bo z brzegu, po którym idziemy, wyrasta nagle potężna Skała Wolarska, której San pieszczotliwie obmywa stopy. Niemal naprzeciw niej, na przeciwległym brzegu, wznosi się góra zwana Łysą. Jej wysoka, zwalająca się pionowo do wody ściana robi wrażenie, przy tym uroku dodaje wiszący gdzieś nad nią, szybujący majestatycznie w powietrzu orzeł bielik. Widok jest imponujący!
Jakby tego piękna było mało, woda w rzece jest tak krystalicznie czysta, że można w niej liczyć nawet najmniejsze kamyki. To nie najlepiej dla mnie, bo jestem zbyt widoczny przez jej mieszkańców i kiedy stoję na brzegu, widzę, że wszystko co żyje, czmycha ode mnie jak najdalej. Jednak kiedy w woderach wsuwam się powoli w nurt rzeki, mam wrażenie, że ostrożność ryb, tak do tej pory oczywista, teraz jakby zupełnie nie miała znaczenia, bo widzę, że małe rybki zaczynają krążyć wokół moich nóg, a co i raz jedna z nich próbuje dotykać pyszczkiem gumy butów.
Łowię w grupie włóczykijów, z którymi jeżdżę od lat. Mamy już swoje sygnały porozumiewawcze, bo wiadomo, że kiedy człowiek chce pochwalić się sukcesem, próbuje to jakoś okazać. Choćby teraz, kiedy stoję plecami do brzegu i w pewnym momencie słyszę, jak kolega łowiący niedaleko mnie w górze rzeki gwiżdże niczym kos. Spoglądam w jego stronę i widzę, jak na wygiętym w piękną parabolę kiju walczy z rybą. Odpowiadamy mu, pogwizdując podobnie, a tym samym przekazując gratulacje. Ledwie umilkła ta rzadko obecna na łowisku muzyka, owe swoiste gratulacje nie omijają i mnie.
Pewnie dziwi Was bardzo, dlaczego akurat gwizdy? Na ten, wydawać by się mogło dziwaczny sposób porozumiewania się odpowiem tak! Otóż w naturalnym środowisku, jeszcze nie do końca zdewastowanym cywilizacyjnymi osiągnięciami homo sapiens, niewskazane jest wydzierać się na całe gardło, by okazać współtowarzyszom przygody swoją radość. Gwizd, ale nie ten chamski, znany choćby ze stadionowych sektorów, jest głosem natury. Subtelny, naturalny, podobny do takiego, jakim posługują się ptaki i niektóre zwierzęta, właściwie artykułowany, niesie dalej niż krzyk. Warto nauczyć się tego lub czegoś podobnego, bo w otoczeniu jeszcze niezadeptanej natury, zachowując się samemu jak jej nierozdzielne ogniwo, nie nadużywany, zawsze może się przydać. Zgodzę się z każdym, kto powie, że najlepszą muzyką jest cisza mącona jedynie szumem płynącej wody i śpiewem ptaków. Niekiedy jednak potrzeba jest czegoś więcej. Taki klimat może śnić się po nocach! Śnił mi się także często i ten wypad, bo pstrągi brały wyśmienicie, trafiały się też nieliczne lipienie, toteż marzyłem, by wracać w tę urokliwą krainę jak najczęściej.
Po drodze mijamy urokliwe miejsce. Będę powtarzał jak mantrę, że wędkarstwo to nie tylko wędka i ryby, ale też spojrzenie na to, co nas otacza, bo to dodaje uroku pasji. Tak oto zachwyt otoczeniem dopada teraz i mnie, bo z brzegu, po którym idziemy, wyrasta nagle potężna Skała Wolarska, której San pieszczotliwie obmywa stopy. Niemal naprzeciw niej, na przeciwległym brzegu, wznosi się góra zwana Łysą. Jej wysoka, zwalająca się pionowo do wody ściana robi wrażenie, przy tym uroku dodaje wiszący gdzieś nad nią, szybujący majestatycznie w powietrzu orzeł bielik. Widok jest imponujący!
Jakby tego piękna było mało, woda w rzece jest tak krystalicznie czysta, że można w niej liczyć nawet najmniejsze kamyki. To nie najlepiej dla mnie, bo jestem zbyt widoczny przez jej mieszkańców i kiedy stoję na brzegu, widzę, że wszystko co żyje, czmycha ode mnie jak najdalej. Jednak kiedy w woderach wsuwam się powoli w nurt rzeki, mam wrażenie, że ostrożność ryb, tak do tej pory oczywista, teraz jakby zupełnie nie miała znaczenia, bo widzę, że małe rybki zaczynają krążyć wokół moich nóg, a co i raz jedna z nich próbuje dotykać pyszczkiem gumy butów.
Łowię w grupie włóczykijów, z którymi jeżdżę od lat. Mamy już swoje sygnały porozumiewawcze, bo wiadomo, że kiedy człowiek chce pochwalić się sukcesem, próbuje to jakoś okazać. Choćby teraz, kiedy stoję plecami do brzegu i w pewnym momencie słyszę, jak kolega łowiący niedaleko mnie w górze rzeki gwiżdże niczym kos. Spoglądam w jego stronę i widzę, jak na wygiętym w piękną parabolę kiju walczy z rybą. Odpowiadamy mu, pogwizdując podobnie, a tym samym przekazując gratulacje. Ledwie umilkła ta rzadko obecna na łowisku muzyka, owe swoiste gratulacje nie omijają i mnie.
Pewnie dziwi Was bardzo, dlaczego akurat gwizdy? Na ten, wydawać by się mogło dziwaczny sposób porozumiewania się odpowiem tak! Otóż w naturalnym środowisku, jeszcze nie do końca zdewastowanym cywilizacyjnymi osiągnięciami homo sapiens, niewskazane jest wydzierać się na całe gardło, by okazać współtowarzyszom przygody swoją radość. Gwizd, ale nie ten chamski, znany choćby ze stadionowych sektorów, jest głosem natury. Subtelny, naturalny, podobny do takiego, jakim posługują się ptaki i niektóre zwierzęta, właściwie artykułowany, niesie dalej niż krzyk. Warto nauczyć się tego lub czegoś podobnego, bo w otoczeniu jeszcze niezadeptanej natury, zachowując się samemu jak jej nierozdzielne ogniwo, nie nadużywany, zawsze może się przydać. Zgodzę się z każdym, kto powie, że najlepszą muzyką jest cisza mącona jedynie szumem płynącej wody i śpiewem ptaków. Niekiedy jednak potrzeba jest czegoś więcej. Taki klimat może śnić się po nocach! Śnił mi się także często i ten wypad, bo pstrągi brały wyśmienicie, trafiały się też nieliczne lipienie, toteż marzyłem, by wracać w tę urokliwą krainę jak najczęściej.
* * *
Nie będę więc odkrywcą twierdząc, że piękno przyciąga jak magnes: piękno tych kropkowanych królowych górskiej rzeki, ale też piękno otaczającej natury. Nic zatem dziwnego, że postanowiłem odwiedzić San ponownie, a stało się to po roku i to nie w tym miejscu. Tym razem przyjechaliśmy samochodem we trzech z Włodkiem i Andrzejem, moimi wiernymi druhami wędkarskich wypraw, żeby odwiedzić fragment rzeki pomiędzy Leskiem a Średnią Wsią.
Przedzieramy się przez Las Czulak jakąś drożyną nad Sanem. Włodek zna te dukty jak własną dłoń, bo tu spędził dwa lata służby wojskowej. Jedziemy autem Andrzeja. To jeszcze jeden świr i jak my, bigamista, co to ma dwie żony. Jedną kontraktową zostawił, żeby pilnowała chałupy i dzieciaków, tymczasem drugą, wędeczkę, przyjechał pieszczotliwie ściskać nad wodą. I to ma nie być świr?! Jakże, nie?! Świr, tym razem przydatny niezmiernie, bo jako pracownik służby leśnej ma glejt na poruszanie się samochodem po leśnych drogach, a składa się tak, że on też zna te tereny, bo tu odbywał staż.
Na tym odcinku Sanu tylko ja jestem nowicjuszem. Kiedy próbują mnie straszyć ewentualnością spotkania z niedźwiedziem, z politowaniem patrzę na nich dwóch jak na fantastów, przy tym pukając się znacząco w czoło. Ale podobno w Bieszczadach wszystko jest możliwe i akurat z tym zgadzam się w zupełności. W pewnym momencie Andrzej zatrzymuje samochód. Ot! Wywołali my zwierza z lasu, bo właśnie wynurza się z niego niespodzianka. Przez drogę od strony rzeki w kierunku porośniętej gęstym lasem Góry Czulnia przechodzi majestatycznie futrzana bryła gigant. Jest przed nami dobre sto metrów, ale i tak ciało pokrywa gęsia skórka. Niedźwiedź przechodzi przez drogę i ginie w gęstwinie, a Włodek już snuje wspomnienie przygody:
- Raz na patrolu nadzialiśmy się na takiego sympatycznego misiaczka. Byliśmy piechty, bez samochodu. Na szczęście nas nie zaatakował, ale strach był taki, że jeszcze trochę i gacie mielibyśmy pełne.
Nie tak to widziałem i powiadam:
- Dobra, dobra! Przyznaj się, że były załadowane po pięty!
Tymczasem Andrzej, przecież w końcu, jakby nie było, fachowiec od dziczyzny, próbuje nas uświadamiać, jak należy zachować się w przypadku takiego zdarzenia:
- Jak spotka się zwierza w lesie, wtedy trzeba zachowywać się cicho, jak najbardziej spokojnie, bez nerwowych ruchów i starać się mijać go tak, żeby wiatr szedł od niego na ciebie… co jasne, najlepiej w czas, zanim cię zauważy…
Nie dokończył, bo miałem lepszą propozycję:
- Albo wypiąć szlachetne pobladłe półkule własnych golonek i seriami puszczać bździulo-salwy ostrzegawcze, niech pomyśli, że do niego strzelają i da buta! Gadajcie sobie co chcecie, ja tam za chińskiego mandaryna nie chciałbym spotkać się z nim sam na sam!
Mówiąc to, nie przewidziałem, że kolejnego roku natknę się na niego i to wcale niedaleko od miejsca, w którym znajdowaliśmy się teraz.
* * *
Tak oto zaczęła się wspomniana już przygoda pozostawiająca niezatarte, mrożące krew w żyłach wspomnienia. Łowiłem spokojnie koło jakiejś wielkiej skały wrosłej w brzeg rzeki, oczarowany hojnością rzeki, bo pstrągi i lipienie co i raz dopadały podanych much, toteż znów czułem się jak w wędkarskim raju! Trzymałem właśnie w dłoniach pięknego, wypasionego kropkowańca, a będąc pełen zachwytu nad jego wielkością i urodą, nawet nie zwróciłem uwagi, kiedy misiek wyłonił się po drugiej stronie tego kamyka giganta. I tak oto stoimy obaj w wodzie oddzieleni od siebie tylko tym niemym świadkiem nadchodzących wydarzeń. Choć miałem szczery zamiar, by pstrągowi darować wolność, wypuszczać go już nie musiałem, bo ręka mi omdlała irybcia sama dała nura do wody!
Niby deszcz nie padał, ale miałem wrażenie, że chyba moknę, bo po grzbiecie zaczęły mi raptem dość wartko spływać krople jakiejś cieczy. Patrzę na zwierza kątem oka, skamieniały jak ten głaz pomiędzy nami i czuję, że jeszcze chwila i portki będą fest wytapetowane! A wszystko przez to, że przypomniałem sobie przestrogi Andrzeja i tym samym zacząłem dostawać delirki. Bo to tak! Wiatr, jak na złość, dmucha ode mnie w kierunku futrzaka. Czy przy tym zachowuję się spokojnie? Aha, prawda była! Nogi tak mi wibrują, że na wodzie fala jak w sztorm na Bałtyku! No, i stoję tak, jak stoję, na oko niebezpiecznie blisko, że nie powiem na wyciągnięcie łapy...
Reasumując, choć gotów na to nie byłem, wręcz przeciwnie, miałem jeszcze wiele marzeń i pomysłów na życie, powoli godziłem się zostać obiadem dla zwierza, bo przecie uciekał nie będę! Ja dwie łapy, on cztery, toteż konkluzja wydawała mi się nad wyraz oczywistą – jasne, że dogoni!
Niedźwiedź tymczasem mojego towarzystwa jakby w ogóle nie dostrzegał. Nażłopał się wody i zaraz z dźwiękiem fałszującego puzonu dał upust nieprzyzwoitości, puszczając gdzieś spomiędzy swoich tylnych łap obłok gazu, psując tym samym nieskazitelnie czyste do tej pory powietrze, po czym pokręcił łbem i gada:
- Nie ma to jak wrócić ze wschodu. Ale my pochlali! Takiego kaca to ja już dawno nie miałem...
Dopiero po chwili spojrzał na mnie i znienacka pyta:
- A ty, co się tak gapisz, niedźwiedzia nie widziałeś?
Udaję, że pojęcie strachu mnie nie dotyczy i odpowiadam:
- Takiego, co mu się z zada prószy, to jeszcze nie.
Popatrzył na mnie, krzywiąc w uśmiechu tę swoją przechlaną mordę, pokiwał łbem i powiedział:
- Połamania kija ... !
I zniknął tak nagle, jak nagle pojawił, a ja obudziłem się mokry, jakby mnie kto wiadrem wody oblał. I, powiedzcie mi, z jakiego to niby powodu ...?
Marek Karol Jaryczewski
Niby deszcz nie padał, ale miałem wrażenie, że chyba moknę, bo po grzbiecie zaczęły mi raptem dość wartko spływać krople jakiejś cieczy. Patrzę na zwierza kątem oka, skamieniały jak ten głaz pomiędzy nami i czuję, że jeszcze chwila i portki będą fest wytapetowane! A wszystko przez to, że przypomniałem sobie przestrogi Andrzeja i tym samym zacząłem dostawać delirki. Bo to tak! Wiatr, jak na złość, dmucha ode mnie w kierunku futrzaka. Czy przy tym zachowuję się spokojnie? Aha, prawda była! Nogi tak mi wibrują, że na wodzie fala jak w sztorm na Bałtyku! No, i stoję tak, jak stoję, na oko niebezpiecznie blisko, że nie powiem na wyciągnięcie łapy...
Reasumując, choć gotów na to nie byłem, wręcz przeciwnie, miałem jeszcze wiele marzeń i pomysłów na życie, powoli godziłem się zostać obiadem dla zwierza, bo przecie uciekał nie będę! Ja dwie łapy, on cztery, toteż konkluzja wydawała mi się nad wyraz oczywistą – jasne, że dogoni!
Niedźwiedź tymczasem mojego towarzystwa jakby w ogóle nie dostrzegał. Nażłopał się wody i zaraz z dźwiękiem fałszującego puzonu dał upust nieprzyzwoitości, puszczając gdzieś spomiędzy swoich tylnych łap obłok gazu, psując tym samym nieskazitelnie czyste do tej pory powietrze, po czym pokręcił łbem i gada:
- Nie ma to jak wrócić ze wschodu. Ale my pochlali! Takiego kaca to ja już dawno nie miałem...
Dopiero po chwili spojrzał na mnie i znienacka pyta:
- A ty, co się tak gapisz, niedźwiedzia nie widziałeś?
Udaję, że pojęcie strachu mnie nie dotyczy i odpowiadam:
- Takiego, co mu się z zada prószy, to jeszcze nie.
Popatrzył na mnie, krzywiąc w uśmiechu tę swoją przechlaną mordę, pokiwał łbem i powiedział:
- Połamania kija ... !
I zniknął tak nagle, jak nagle pojawił, a ja obudziłem się mokry, jakby mnie kto wiadrem wody oblał. I, powiedzcie mi, z jakiego to niby powodu ...?
Marek Karol Jaryczewski
polecane dla Ciebie
Artykuły
W podwodnym świecie jest masa tajemnic, których my, ludzie, nigdy nie odkryjemy. Jedną z grupy największych ciekawostek jest kolor, a dokładniej jego wpływ na reakcje ryby. Znawcy tematu będą opowiadali o przestrzeni barw, o ...
…ano wiąże się z tym fajna historia.
Była to kolejna wyprawa na kropiaste cwaniaczki, pełna nadziei, postanowień i koncepcji. W swym dość krótkim pstrągowym życiu, jakoś tak dziwnie szybko zapragnąłem przechytrzyć ...
Chociaż nie pokazuję wszystkiego, szczególnie tych najlepszych rzeczy, to jednak mam wyrzuty sumienia, nie do końca czuję, czy robię dobrze…
Projekt ze zdjęcia przeszedł szerokie testy i powoli go ulepszałem w stronę idea ...
SPINNING.
ARTYKUŁ 1 PT. CECHY PRZYNĘT - ZMYSŁY RYB.
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Osiem podstawowych cech przynęt sztucznych :
1. Dźwięk,
2. kolor,
3. ...
Przeglądając witryny internetowe w poszukiwaniu przynęt pstrągowych zacząłem zadawać sobie niezliczoną ilość pytań, którą przynętę wybrać, aby skusić nią jakże wybredną rybę. Te same firmy, te same wzory i kolory...hmmm, ...
Maj to miesiąc w którym spinningiści dzielą się na dwie grupy. Pierwsza ekipa zbroi się na szczupaki, a pozostali z wielką starannością szykują się na bezzębnego drapieżnika. Kleń, boleń i jaź to ryby, które wyzwalają u ...
Są ryby, których w żaden sposób nie jesteśmy w stanie złowić. Ryby te są po prostu nam nie pisane . Opatrzność Boska nie przewidziała ich dla nas. I choć byśmy dokonywali wszelkich starań i prawie cudów, podbierak ...