Poznałem pstrąga
Grube krople burzowego deszczu wściekle uderzają w stary, blaszany dach, i tylko przerażający grzmot na chwilę przerywa tą wdzięczną muzykę. Otaczająca ciemność oraz obecność rzeki z tymi cwaniakami, które znam tylko z opowieści i setek przeczytanych artykułów, tworzy w głowie sytuację nie do opisania. Mógłbym nawet rzec, że to pewien baśniowy klimat, który każdy zna z dzieciństwa, w którym każdy chciał się znaleźć choć na moment. Z każdą chwilą narasta oczekiwanie na ten pierwszy plusk wpadającego woblera do wody i zastrzyk adrenaliny przy pierwszym zakręceniu korbą młyna. Kłębek myśli czy to już czy za chwilę. Przypadkowo napotkany patyk w wodzie, który puknął niczym ten jedyny od miesięcy wyczekiwany pstrąg…..
Tak właśnie wyglądał mój pierwszy wieczór pod dachem u zupełnie obcych ludzi, u których postanowiłem zatrzymać się na miesiąc, aby spróbować przenieść się do zupełnie innej krainy, krainy której jak dotąd zupełnie nie miałem okazji poznać, która wydaje mi się tajemnicza, skryta, zupełnie inna od wszystkich poznanych. Czuję też w pewnym sensie jak gdybym jutro miał się wybrać pierwszy raz na ryby. Wracają pierwsze wspomnienia o trudach z kijem i żyłką i tym cwanym kiełbiem w osiedlowym stawie, kiedy to mając 6 lat za wszelką cenę chciałem go przechytrzyć, zaś on już poznał takich jak ja i tylko śmiał się skrycie podżerając smacznie kręcącego się czerwonego robaka… Czy tak też będzie teraz? Przede mną miesiąc zmagań ze sobą, z rzeką, nowymi ludźmi, kilometrami drogi przejeżdżanej do innego miasta. To co to opiszę będzie wstępem do zupełnie nowego rozdziału w moim życiu, życiu wędkarza. Myślę że takich jak ja jest wielu, może po przeczytaniu tego artykuły sami się zdecydują na coś nowego, a może przez chwilę poczują się w mojej skórze i każde ugryzienie komara nie będzie im obce… A więc zanim zaczęło grzmieć, było to tak…. Kilka miesięcy wcześniej podczas jednego z wielu opowiadań o pstrągach o ich zaciętości, przebiegłości i waleczności, wpadł mi do głowy pomysł, że może by samemu tego spróbować… Mnóstwo na pół przespanych nocy spędzonych na czytaniu artykułów o magicznej rybie, spędzało mi sen z powiek. Nie mogłem przestać myśleć o niczym innym jak tylko o kropkach, których tak naprawdę nie widziałem, nie znałem, ale działała na mnie ich swego rodzaju magia. Padł wybór – jadę. Kilka formalności i jest. I tak się znalazłem dnia dzisiejszego nad wymarzoną rzeką, która płynie tuż za domem. Gdyby nie świerki porastające jej brzegi to z okna byłbym w stanie wrzucić do niej przynętę. Teraz, gdy nieco ucichła deszczowa muzyka, zaczęła się inna, ta z innego świata, z przelewu, za którym stoi mój jutrzejszy przyjaciel… a tymczasem dobranoc.
Dzień pierwszy.
Ta rzeka mnie złamała i przeraziła jednocześnie. Wszelkie przyzwyczajenia i utarte szlaki mego wędkarskiego doświadczenia, zostały zweryfikowane w tej jednej chwili, kiedy to kilkukilometrowa ściana pokrzyw i ciągnących się krzaków dała o sobie znać. Ta pstrągowa rzeczka obróciła mój świat do góry nogami, taka mała, a taka straszna. Wijąca się delikatnie pomiędzy grubymi pniami lip, olch oraz kryjąca w sobie to, co one utraciły. Metr po metrze broniąca dostępu do siebie i swego podwodnego świata. Po przejściu około 2 kilometrów przez łany pokrzyw, przedarciu się pod najniższymi gałęziami zwisających trzmielin, ciernistych głogów, zacząłem sobie zdawać sprawę, że łowienie tu będzie wymagało ode mnie zdecydowanie czegoś więcej, czegoś innego niż do tej pory. Wielka Wisła, rzeka która jako pierwsza owładnęła mnie tańcem boleni w gejzerach wody, pełnych przerażenia uklei, zaczyna mi się wydawać odległym wspomnieniem, miłym przyjemnym, łatwym w porównaniu do tego, co tu zastałem. Każdy rzut przynęty musi być kunsztem, pełnym doskonałości i precyzji, wykonywany jak gdyby to był ten ostatni, od którego zależy wszystko. Przysiadłem nad brzegiem i zacząłem się zastanawiać od czego tu zacząć, bo wszystko muszę wymyślić od nowa, wszystkie teorie zostały obalone. Rzuty przynętą na 50 metrów byle jak, byle dalej, nie zważając na otoczenie, niestety tu się nie sprawdzą. A więc zacznę od doskonalenia się w detalach, czyli, aby zacząć łowić trzeba przynętę zarzucić. Po powrocie złożyłem sprzęt, zawiązałem agrafkę, a na niej zawiesiłem woblera. A więc do dzieła. Po kilku pierwszych rzutach do kamienia, który był w odległości trochę powyżej 10 m, zacząłem się podświadomie cieszyć, że jeszcze nie byłem z wędką w tych przerażających krzakach. Zdałem sobie sprawę ze swoich podstawowych słabości, z którymi nad wodą nawet nie mogłem się pokazywać. Zacząłem trening, jak dziecko które trzyma pierwszy raz wędkę wykonywałem rzut za rzutem, co na początku wychodziło mi dość nieporadnie, bo odległość która dzieliła przynętę od kamienia wynosiła około 1-1,5 m. Z upływem czasu i ilości wykonanych rzutów, zaczęło mi zdecydowanie lepiej iść, trafiałem w sam środek kamienia. Kolejna chwila zadumy na przydomowej huśtawce z rzeką za plecami i głową pełną myśli czy dam radę, ile przynęt pozostanie w wodzie na zawsze i czy spotkam tego pierwszego „Lorbasa”... Tak też zakończył się mój pierwszy dzień spotkania z rzeką i jej roślinną kurtyną broniącą dostępu do swoich dzieci…
A teraz opowiem wam co się działo przez kolejny tydzień mojej wyprawy.
Dobrze że włosy mam krótkie, bo gdyby były dłuższe to bym je wyrwał, wszystkie…. Pstrągi nie chciały współpracować. Brak jakiegokolwiek życia w tej rzece. Zacząłem mieć wątpliwości co do słuszności wiszących na drzewach tablic o obowiązujących dodatkowych obostrzeniach. W jakim celu one tu wiszą? Chyba po to, aby wypuszczać te pojedynczo trafiające się podrostki. Cholera, co jest? Przypominając sobie zdjęcia chłopaków z pstrągami, również z tej rzeki, i ich opowieści, nawet ciężko mi powiedzieć jak się czułem. Przedzierałem się przez kilka dni przez gęstwinę pokrzyw, na które się już uodporniłem (chyba ich nie czuję), krzaków o które co chwilę zahaczałem żyłką, oraz wiecznych zawad. I stale w głowie jedno, co jest, o co w tym chodzi, gdzie jest brakujący element…
Sobota 3:30 rano
Budzik przeraźliwie przerwał spokojną ciszę i wdarł się do mojej podświadomości. Czas wstawać, oczywiście milion wymówek na sekundę, tylko jedna drzemka, i na końcu zacząłem się zastanawiać czy to ma sens? Czy zrywać się „jeszcze grubo przed kurami” tylko po to, aby zmoczyć się po same pachy w porannej rosie? No niech będzie zrywka, nie po to tu przyjechałem. Chociaż byłem przygnębiony po kilku dniach bezrybia, postanowiłem wykonać pierwszy krok i dotknąć tej zimnej deski podłogowej. Po dwudziestu minutach wartko maszerowałem nad mostem spoglądając jaka woda (od kilku dni stale padało), oj mocno trącona. He, ale czy to dobrze? Czy źle? Zobaczymy.
Klasycznie, jak kilka dni wcześniej, piękne zarzuty w dół rzeki lub spławiania wobka. Zmieniona technika, więcej szarpnięć, nieregularnych ruchów. O! Coś się zaczęło dziać! Wyjście! Jedno, drugie, trzecie! Ale wszystko można porównać do jednego: delikatnego okoniowego puknięcia, z tym że ryby po 30-40 cm spokojnie. Jedna zdecydowanie większa, lecz ile nie potrafię dokładnie ocenić, skrycie myślę że nawet pod magiczne pięćdziesiąt może dochodzić. Wszystkie one miały jednakową historią; po trąceniu woblera wywracały się bokiem i znikały więcej się nie pokazując. I tak około 10 razy w różnych miejscach. Po raz kolejny nasuwa się pytanie „o co chodzi”, gdzie te miłe targnięcia kijem? Czy te wszystkie artykuły to bujdy? Nie rozumiem. Telefon do Łukasza. Przedstawiłem mu całą sytuację i dostałem poradę „zwiększ dystans, widzą cię”. Hmm, przemyślę.
Jeszcze tego samego dnia po złapaniu kilku karpi w stawie za stodołą gospodarzy, postanowiłem spróbować zwiększyć dystans i pójść w górę rzeki. Jak na złość nie znalazłem żadnego dostępnego miejsca. Chyba zostawię to na jutro, ale po drodze znalazł się drobny mostek i dość długi, prosty, spokojny odcinek rzeki. Po krótkich oględzinach wykonuję długi prosty rzut, który podświadomie czuje że nic nie zmieni. Po kilu metrach siedzi, wymiarowy. Radości i zaskoczenia oraz tego jaki miałem problem z podebraniem go nie będę opisywał. W każdym bądź razie wnioski wyciągnięte. Następnego dnia wziąłem się do skrupulatnego przygotowania miejscówek, aby te cwaniaki mnie nie widziały. Wszystko wykonałem w należytej kolejności, każde miejsce wzorowo przygotowane, jutro wędkuje. A następnego dnia znowu przysłowiowa kicha. Ryb jak nie było, tak nie ma. Cholera, minął już ponad tydzień, a ja nie mam żadnego kontaktu z rybami. Pięknie, tyle zachodu z tym wszystkim, jedynie dla łażenia po krzakach i pokrzywach. Mimo wszystko postanowiłem się nie poddać. Kolejna wyprawa i kolejna wczesna pobudka (przed wyjazdem do pracy). Tym razem były większe problemy z przekonaniem samego siebie o słuszności otwierania powiek o tak zacnej porze. Po pół godziny dałem radę.
Nad wodą znowu pusto, może jedno wyjście, które mnie do niczego nie przekonało.
Po powrocie z pracy, około godziny 12, dzwonię znów do Łukasza i pytam „ A może by tak spróbować podejść je od ogona”. Otrzymałem odpowiedź twierdzącą i pytanie „dopiero do tego doszedłeś?” oraz jeszcze kilka cennych rad.
Kolejne 15 minut upłynęło pod znakiem zapytania jak prowadzić przynętę, jak ją ustawić.
Któryś z kolei rzut i tylko przynęta wpadła w wodę, od razu z impetem została zaatakowana, byłem w takim szoku, że nie zdążyłem nic zrobić. Oczywiście pusto, ale działa. Kolejna godzina minęła raczej spokojnie. Ale stale rzucałem w górę. Doszedłem do miejsca, w którym sławetnego dnia wyszedł mi taki około pięćdziesiątak. Chwila zadumy i pierwsza myśl jak podać przynętę oraz w które miejsce, aby go nie spłoszyć i czy jeszcze tu jest. W drugim rzucie ŁUUp! Wędka pałąk, hamulec leniwie zamruczał. JEEST! I teraz niech każdy wyobrazi sobie mnie z prawie 50 cm rybą na haku, pierwszy raz w takiej rzece. Oj będę to długo wspominał. Generalnie hol zakończony pozytywnie. Krótka sesja oraz mierzenie wykazało 49 pełnych centymetrów szczęścia i adrenaliny!
Początek trzeciego tygodnia.
Od momentu złowienia pierwszego prawie pięćdziesiątaczka naprawdę dużo się zmieniło. Średnio dziennie wychodziło mi po 10 ryb, z czego około 6 co najmniej po około 40 cm. Powiedzmy, że jeden problem związany z kuszeniem i podejściem tego cwaniaka rozwiązany, lecz powstał drugi. Nie mogę ich zaciąć, są dla mnie za szybkie. Ryby które obecnie wyciągam, przeważnie uderzają z takim impetem, że ja im po prostu pomagam wbić kotwice, ale sam tego nie robię z premedytacją. I tak to mijały kolejne dni, podczas których miałem kontakt z wieloma rybami, ale niewiele z nich wyjąłem.
W międzyczasie przerobiłem małego woblerka, na którego bardzo dobrze reagowały ryby, lecz ich rozmiar nie zadowalał mnie specjalnie. Oczywiście w pudełku miałem ich zdecydowanie więcej i specjalnie dedykowane pod pstrągi. Zacząłem się zastanawiać nad sławą foxinusa, którego praca wcale mnie nie przekonywała, a wręcz odtrącała, gdyż była zupełnie inna od tej którą znałem od zawsze we wszystkich klasycznych woblerach. Pewnego dnia postanowiłem bezgranicznie poświęcić się foxinusowi. Po zjawieniu się na pierwszą miejscówkę, gdzie zarejestrowałem podczas wcześniejszych wypraw niezłego byka, rozpoczęły się pierwsze rzuty wcześniej wspomnianą przynętą. Ku mojemu zdziwieniu już po 3 rzutach zza prawego ramienia pod sam brzeg wyszedł mi taki również pod 50 cm. Oczywiście zamurowało mnie, kiedy to przed samym woblerem zawrócił, widząc moją niczym nie przejmującą się wyprostowaną sylwetkę. Pierwsza myśl „o żesz….działa!” W głowie kilka myśli, w miedzyczasie kolejny rzut z mechanicznym zwijaniem przynęty i znów kolejny! Odprowadził mi przynętę, tym razem z góry w dół i oczywiście ja znów wyprostowany. Tak być nie może…. Kolejna miejscówka i skrupulatne jej przygotowanie. Kilka pierwszych rzutów i pudło pstrągowe, ale ważne, że wobler działa! Rzut kilka metrów dalej i SIEDZI! Zacięta walka, podbierak i miłe 45 cm ląduje na brzegu, co prawda chude jakieś, ale jest ;) Oczywiście banan na twarzy, telefon z informacją „FOXINUS działa”! Kilka drobnych sugestii i jedziemy dalej. Kolejna miejscówka przyprawiła mnie o przerażenie. Na kolanach, dwa metry od rzeki, szczytówka ledwo wystaje nad wodę zarzut woblera i wnet przypomniałem sobie „cholera, ustawiony na mój brzeg”, musiałem to zmienić, ale aby nie płoszyć ryb, postanowiłem delikatnie go zwinąć i w momencie gdy zostało mi 1,5 m żyłki, twarde łup, „cholera zaczep, nie teraz!”. Podnoszę się z kolan, a zaczep ma całego woblera w paszczy, ledwo ster widać! A sam zaczep mierzy co najmniej 50 cm! Kolana mi się ugięły, ale zarazem pewny siebie ze względu na dwie kotwice tkwiące w olbrzymim pysku, rozpoczynam hol, który niestety trwał 10 sekund. Dwa błędy, nie dociąłem oraz pozwoliłem rybie stanąć pionowo w wodzie, która to wykorzystała kilka razy machając łbem i wobler pięknie zawisł na olchowej gałęzi. Cholera!! Serce wypełnił mi ogromny żal oraz pytanie „jak to możliwe”, kolejny raz zostałem przechytrzony. Tym niemiłym akcentem zakończyłem łowienie. Czując się zarazem usatysfakcjonowany z powodu łowności i selektywności samych dużych ryb przez woblera oraz rozgoryczony swoim największym jak do tej pory błędem.
Zjawił się Karol.
Zafascynowany rozmowami telefonicznymi i tym co się dzieje nad rzeką postanowił do mnie wpaść na 3 dni kolega Karol. Już pierwszego dnia mile zameldował trzydziestaczka oraz zaliczył kilka wyjść. Drugi dzień wyprawy już nie był tak kolorowy. Trudne warunki meteorologiczne uniemożliwiały nam łowienie, gdyż najprościej mówiąc lało. Gdy deszcz lekko zmalał postanowiliśmy jednak ruszyć, ryby również ruszyły i trochę się działo, ale bez większych sukcesów. Trzeciego dnia do godziny 15 zupełne zero. Obiad i wyjście dalej. Wyprzedzając Karola doszedłem na miejsce, w którym foxinus został pożarty. Kilka rzutów zza pokrzyw niestety nic nie przyniosło. Wpadła myśl do głowy „głębiej”. Wyjąłem z pudełka dziwnego Forela, łamańca którego przywiózł mi Karol.
Już wcześniej kilka razy go używałem, lecz bez żadnych efektów. Lekka modyfikacja steru i plum. W pierwszym rzucie zauważyłem, że schodzi jednak trochę za płytko, ale nie chciałem już więcej przy nim kombinować, bo nie jeden wobler po zbyt intensywnych pracach przy nim tracił swą „moc”, poza tym nie wiedziałem do końca ile tam może być wody. Postanowiłem dać mu szansą taką samą, jaką dałem foxunisowi. W pozycji półleżącej, będąc jak najdalej od brzegu, wykonywałem rzuty. Lecz nic nie wskazywało na to, aby coś mogło nagle się wydarzyć. Woda w tym miejscu płynęła bardzo leniwie. Koryto z dość szerokiego i płytkiego z lekko głębszą rynną, zwężało się zdecydowanie za razem, wyraźnie zwiększając swoją głębokość. „A może by tak wolniej ?” pomyślałem. Przypominając sytuację z foxinusem, który był prowadzony bardzo delikatnie, aby nie zaczepił o trawy na moim brzegu, i który to finalnie został pożarty na płyciźnie, na której po ataku ledwo się mieścił prześladowca. Tak też zrobiłem. Po zarzucie na przeciwległy brzeg dałem chwilę woblerowi na zatonięcie, po czym na napiętej żyłce spłynął chwilę i znów dałem mu zejść nieco głębiej. W tej chwili pełen nerwów i wyczekiwania rozpocząłem prowadzenie. Wiedziałem, że ryby mogę się spodziewać tuż pod samym drzewem, w miejscu za którym zwalnia nurt. Przynętę prowadziłem bardzo powoli i delikatnie, bez większej ilości podszarpywań, jedynie co chwila dając jej stanąć. Czułem na kiju, że cały czas pracuje. Gdy byłem na wysokości drzewa, tak jak wcześniej zakładałem, nastąpił atak, który w pierwszej chwili miał okazać się zaczepem zaś w drugiej bobrem. To co się wtedy wydarzyło po raz kolejny przewróciło mój mały pstrągowy świat do góry nogami. Dlaczego w ogóle do głowy wpadł mi pomysł, że to mógł być bóbr? Ponieważ nie wyobrażałem sobie pstrąga, który mógłby z taką siłą walczyć. Kij wygiął się jak jeszcze pod żadną rybą, i tu muszę powiedzieć, że był to dragon millenium do 25 g, jak to zaznacza producent boleniówka, z której jak do tej pory spadła mi ogromna liczba pstrągów. Linka 0,22 była jak sądzę na granicy wytrzymałości. Pod wpływem poprzedniej historii o nie zaciętym pstrągu, również z tego samego miejsca nie popełniłem tego samego błędu, dociąłem i to naprawdę mocno. W tym momencie postawiłem wszystko na jedną kartę, albo pęka linka lub kij, albo po raz kolejny spina się ryba, i to raczej ryba życia. Zrobiłem jak pomyślałem. Całe szczęście nic nie pękło tylko po pojedynczym przygięciu kija ryba ruszyła. Hamulec w tym momencie zaczął delikatnie puszczać od pojedynczych pstryków do ciągłego dźwięku, który mnie przeraził gdyż hamulec był naprawdę mocno dokręcony. Po krótkim odjeździe ryba stanęła nie robiąc zupełnie nic, po czym dwa razy przygięła mi dosłownie ręce, w których trzymałem wygięty kij. Nastąpił luz, zwinąłem szybko, z myślą że idzie w moją stronę, nagle pojawił się sam wobler. Padłem na kolana, z moich ust wydarło się przeraźliwe słowo, które opisało wszystko. Po tym nastąpiła pustka w mojej głowie, którą zaczął wypełniać smutek, żal, rozgoryczenie. Połączenie wszelkich nieprzyjemnych uczyć które w życiu spotykają człowieka. Chwilę tak stałem i wpatrywałem się w miejsce, w którym powstało to najgorsze uczucie w życiu wędkarza, luz na kiju. Lecz tam nie pojawiło się nic. Nawet najmniejsze zawirowanie wody po rybie. Otrząsnąłem się z tego wszystkiego, i po chwili przybiegł Karol, który domyślał się co się stało. Dla potwierdzania mojego i Karola że to była ryba, nie bóbr, była jasna drobna rybia łuska na jednym z haków kotwicy, która była dość głęboko nadziana. Krótka rozmowa z Karolem, w międzyczasie, trzęsącymi się rękami, wyciągnąłem telefon i opowiedziałem o zajściu Łukaszowi.
Dalsza część dnia minęła pod znakiem wspomnienia. Nie potrafiłem się już wcale skupić, przez co straciłem kolejną ciekawą rybę, lecz już ta wcale nie dorównywała poprzedniej.
Weekend Karola dobiegł końca, zostałem ponownie sam z rzeką i ze swoimi myślami, które od tamtej chwili skupiały się tylko wokół jednego. Ogromnej ryby i ponownego kontaktu z nią. Wiedziałem że w tej rzece musi być jeszcze nie jedna tak ogromna ryba. Chciałem jej, aż za bardzo. Ostatnie kilka dni wyjazdu minęło bardzo spokojnie. Nad rzeką chodziłem jak marzyciel, rozkojarzony z głową pełną myśli których nie mogłem się pozbyć, które niestety nie pomagały mi w łowieniu ryb tylko wracały w przeszłość w chwilę kontaktu z wielką rybą i to gdybym podczas holu coś zmienił. Co by było gdyby hamulec był bardziej odkręcony, czy ryba odjechałaby jeszcze kilka metrów i dała się holować. Ten jak i inne scenariusze nie dawały mi spokoju, stale w głowie „co by było gdyby..”
Ostatniego dnia stojąc na moście i żegnając się z rzeką nie czułem już żalu po nieudanych holach, urwanych przynętach, a jedynie prawdziwe wędkarskie spełnienie. Byłem tam, dotknąłem chłodnej wody w rzece, pokrzyw porastających jej brzegi, spotkałem bobry w których dziury nieraz prawie wpadłem oraz co najważniejsze poznałem prawdziwego pstrąga, choć nie mogę powiedzieć, że go znam, na to jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Jeszcze nie wyjechałem a już tęsknię. Na pewno tu wrócę.
Tekst: Zbigniew Fiedoruk
Foto: Zbigniew Fiedoruk, Karol Niezgodzki
przeczytaj więcej o:
lipienie na muchę
pstrągi w Norwegii
szczupak na jerki
jaki wobler na pstrąga
jak łowić pstrągi
Zobacz też:
małe wahadłówki na pstrąga
woblery pstrągowe
jigi na pstraga
obrotówki
przynęty spinningowe