Tam gdzie zaczynają się strumienie.
Zapytany swego czasu gdzie byłem podczas zeszłorocznych wyjazdów do Norwegii, z dumą odrzekłem „na północy”. Dziś wiem jak bardzo nie rozumiałem tego określenia. Moje indywidualne postrzeganie survivalu, górskich wędrówek i smakowania żywej wody zmieniło się na przestrzeni kilkunastu ostatnich dni, kiedy przyszło mi wędrować i łowić w miejscu gdzie najprawdopodobniej zaczynają się strumienie. Nie rozumiałem jak bardzo rozmijałem się z opinią na temat surowego klimatu i bezwzględnej ciszy panującej nad krystalicznie czysta wodą.
Za kilka chwil pokażę Wam kilka fotografii wykonanych w miejscu gdzie w mojej głowie zakończył się normalny świat. Pierwszy raz widziałem naprawdę dziki i dziewiczy klimat, w którym wszystko jest bezwzględnie ułożone wokół wyjątkowo krótkiego lata. Wędkowałem w przeróżnych warunkach. Od niewielkich, dosłownie metrowych strumyków, które oprócz ryb dawały najlepszą na świecie wodę. Łowiłem w jeziorach dużych i całkiem niewielkich, w których dno ruszało się od wielkich kiełży, a lustro wody łamały gigantyczne palie lub pstrągi. Łowiłem też w dzikich północnych rzekach łososiowych gdzie niemal w każdym dołku czekało kilkadziesiąt zdrowych i tłustych laksów na to, aby przy odrobinie większej wodzie ruszyć dalej w kierunku źródeł.
Wędkowanie w tych warunkach mimo ogromnej ilości ryb jest trudne, a cała operacja polega na co najmniej godzinnym marszu w ciężkich warunkach. Usypujące się pod nogami kamienie, które przeplatane są niemal niewidzialnymi mini bagnami wymuszają na nas nieustanne skupienie i ostrożność. Podejścia pod strome zbocza i zaraz potem długie i ostre zejścia w dół tylko po to, aby znowu wdrapywać się po skałach. To robiło w mojej głowie wyjątkowy klimat. Przestawałem na długie chwile myśleć o rybach, a podczas krótkich odpoczynków zjadałem jak finmarkowy renifer jagody i norweskie molte popijane czystą wodą wprost ze źródła. Tak wyglądała droga do rzeki, która miała nas obdarować rybami. Kiedy pierwszy raz otworzyły się przede mną krajobrazy niedotkniętych jezior i strumieni, zapominałem o lorbasach na kolejne chwile. Odpalane raz za razem papierosy sztucznie stabilizowały wewnętrzne podniecenie. Tak chodziłem i łowiłem w krainie Samów…
Moja wyprawa do najdalej wysuniętego miejsca w północnej Norwegi udała się dzięki Krzyśkowi i jego żonie Sylwii, którzy przyjęli mnie z wyjątkową gościnnością. Wspólnie wieczorami zasiadaliśmy przy herbacie, aby opowiadać o życiu a czasem nawet o drożdżowych pierogach. Bardzo Wam Sylwia i Krzysiek dziękuję.
foto i tekst: Remigiusz Kopiej