Tropem Famy
Wieści o tym potworze krążyły po okolicy kolejny sezon. Ucho raz nadstawiało się chciwie, łowiąc najmniejsze detale relacji, innym zaś aż puchło od dętych farmazonów, bo też ile to można było nasłuchać się dziwów! Oto jednemu porwał żyłkę grubą jak sznur od bielizny, inny wracał z kijem połamanym w drzazgi, a znalazł się też i taki, którego ponoć dziabnął w girę. Temu akurat szczerze współczułem, bo równie dobrze mogła go przecież ta bestia zeżreć.
Mój umysł skwapliwie przetrawił dane i zaraz nakazał zweryfikować prawdziwość doniesień. Szykuję się w pośpiechu, bo wszystkiemu winien czas, jak zwykle za szybko umykający.
Jestem już na miejscu. Właśnie minąłem jaz na rzece i tym samym znalazłem się w baśniowym wręcz świecie. Przecież dojrzewa lato, sierpniowa pogoda pozwala na wyłowienie muzyki świerszczy i radosnych treli ptaków, nie zakłócając tej pieszczoty duszy żadnym, choćby najmniejszym, decybelem cywilizacji. Otacza mnie przy tym wszechobecna, soczysta jeszcze zieleń roślinności, chociaż powiew jesieni już snuje się nieśmiało, bo też próbuje malować na żółto pojedyncze liście drzew, trzcin i źdźbła traw.
Spojrzałem na zatrzymany ludzką ręką nurt rozpędzonej rzeki. Było to jej kolano, rozłożone wśród podmokłych łąk, szerokie na nie więcej niż trzydzieści metrów. Przegrodzona jazem rzeka była tu niemal martwa. Ruch wody bywał w niej szybszy tylko wtedy, kiedy podnoszono zastawki. Teraz jaz był zamknięty, a cała siła nurtu skierowana była w odnogę leżącą dobre sto metrów w górnym biegu rzeki, by tam napędzać młyńskie koło i napełniać hodowlane stawy.
Co zaś krył ten spiętrzony odcinek rzeki? Podobno właśnie owego potwora, o którym fama przyniosła mnie tutaj. Muszę powiedzieć, że woda robiła wrażenie, a mnie, pełnemu optymizmu, wydawało się, że wszedłem na to uroczysko gotowy do boju na sto procent. Nic, tylko łowić! Rozejrzałem się po linii brzegu i wybrałem miejsce na cypelku pomiędzy dwiema kępami trzcin, a przy tym krzak łoziny za plecami dawał mi poczucie dobrego zamaskowania.
Ufny w naukę znawców wędkarstwa, sugerujących, że trzeba łowić selektywnie, a więc na dużą rybę dobra jest tylko duża przynęta, założyłem na agrafkę algę numer trzy. Nie bez znaczenia był przy tym fakt, iż wspierały moją decyzję podszepty tubylczej ferajny, zarzekającej się, że w tej wodzie skuteczne jest jedynie żelastwo słusznej wagi, a jak na posiadane przeze mnie w danej chwili metalowe przynęty, ta rzeczywiście usiłowała odpowiadać parametrom.
Rzuciłem pierwszy raz i blacha pofrunęła w kierunku przeciwległego brzegu. Kiedy dolatywała do celu, zamknąłem kabłąk kołowrotka, wykonując jednocześnie lekkie podcięcie i położyłem ją na wodzie z niewielkim pluskiem, starając się, by stwarzała wrażenie naturalnego odgłosu spławiającej się ryby. Padła tuż przed snującym się przy przeciwnym brzegu pasie grzybieni i znikła w ciemnej wodzie. Po chwili żyłka zwiotczała, dając mi niechybny znak, że przynęta już dotarła do dna.
Podrywam szczyt wędki i zaczynam nawijanie. Pusto! Rzucam po raz drugi i przeciągam przynętę przez otwartą wodę, ale nic się nie dzieje. Jedyne, co widzę, to jak w promieniach popołudniowego słońca błystka puszcza w wodzie mocne lustrzane zające, płosząc przy tym skutecznie na przestrzeni kilku metrów wszelką wokół niej drobnicę, która w panice gotowa jest wyskoczyć na brzeg. To przecież nie jest przynęta, tylko ewidentne straszydło! Zdejmuję ją z zestawu i zakładam algę tej samej wielkości, ale mosiężną, całkiem nieźle spatynowaną. Zgadzam się sam ze sobą, że jest zbyt ciemna i wypadałoby nadać jej chociaż odrobinę blasku. Rozglądam się chwilę wokół siebie i już trzymam za grzywkę wyrwaną z ziemi niewielką kępkę darni. Kilka razy pocieram korzeniami z piaskiem wypukłą stronę blachy, a kiedy już dla dopieszczenia szlifuję ją o rękaw flanelowej koszuli, łapię się na tym, że to od mosiądzu powinienem zaczynać, bo przecież wokół aż roi się od małych krasnopiórek, których boki połyskują podobnym kolorem. Rzecz jasna, że w swoim osądzie równie dobrze mogłem się mylić, bo niby dlaczego nie mogło być skuteczne coś, co przypomina płoć, której też tu nie brakuje? Ot, złapał tata dylemata...!
Miejsca nie zmieniam, a przynętę kładę bardziej wzdłuż osi rzeki. Blacha leci w powietrzu dużo dalej i tym razem pada na liść grzybienia, znajdujący się najbliżej otwartej wody, przebija go i ginie w toni. Dostrzegam, jak tuż obok nieznacznie poruszają się rośliny. Nietknięta przynęta wprawdzie wraca pod nogi, ale ja już wiem, że tam przede mną coś czai się w wodzie.
Rzucam ponownie, rzucam jeszcze raz ... a w uszach brzmią mi słowa tych, którzy ponoć tu łowili i zaklinali się, że w tej rzece to właśnie alga jest najskuteczniejszą przynętą. Do licha z ich podszeptami, przecież ja mam swoje przynęty! Strugam woblery, czy nie?! Strugam, a skoro tak, to wstyd byłoby z nich nie skorzystać.
Zakładam na agrafkę dziesięciocentymetrowego okonia i po chwili już pływa w wodzie. Ponawiam rzut i wobler, jak poprzednio alga, siada mi znów na jednym z dużych, mięsistych liści grzybienia, jakże często nazywanego nenufarem, którego białe kwiaty, ozdobione w swych wnętrzach słoneczną barwą aż lśnią w tej soczystej zieleni kobierca liści. Dzieło mych rąk i umysłu leży teraz w ich gąszczu, nieco dalej od otwartej wody, bo będąc od niej dobry metr. Widać, że liść jest mocny i zapewne wspiera się jeszcze dodatkowo na innych roślinach wzrastających pod nim, bo tym razem przynęta jedynie go pochyla. Zdaję sobie sprawę, że nie byłoby dobrze, gdyby wpadła pomiędzy łodygi. O tej porze roku są jeszcze zbyt twarde i szarpanie się z nimi mogłoby zakończyć się jej utratą, nie mówiąc już o tym, że skazałoby mnie na dłuższe pożegnanie z łowiskiem. Energicznie zatem podrywam szczytówkę wędki do góry i zanim mój okoń zdążył pogrążyć się w toni, zatapiając wcześniej liść, przerzucam go nad roślinami i wpada do wody tuż za nimi. Widzę, jak liście na krawędzi tego kobierca, w odległości dwóch, trzech metrów dalej poruszają się, po chwili czuję mocne uderzenie i zdecydowane przytrzymanie.
Zacinam i kołowrotek natychmiast zaczyna mi piszczeć niczym bida w slumsach. Dokręcam hamulec. A gdzie tam! Nadal ostra jazda bez trzymanki! Decyduję się na desperacki krok i dokręcam mocniej. Pomaga o tyle, że nie pozwalam rybie wciągnąć przynęty w gąszcz roślinności.
W pewnym momencie nadeszła krótka chwila zmagań, niczym zawody w przeciąganiu liny, bo ani ja w swoją stronę, ani ryba w swoją nie robimy zdecydowanego ruchu. Po chwili jednak lustro wody pęka na kawałki! Na powierzchni ukazuje się cielsko szczupaka, który fika koziołka i gna w stronę liści. Hej, hej, kolego, a dokąd to?! Kontruję kijem i pokręcam korbką, żeby przyciągnąć go chociaż o metr. Jest dobrze, bo idzie ku otwartej wodzie i próbuje zmierzać pod drugi brzeg, gdzie roślinności są tylko mizerne kępki.
Diabli wiedzą, skąd nagle przyszedł mi na myśl cysorz Napoleon, z pewną maksymą, którą miał czelność wyrazić swego czasu, że: - „ Nie sztuka wygrać bitwę, sztuką jest wygrać wojnę…”. Maksyma owa jakoś dziwnie zagościła w mojej głowie, drążąc złośliwie i z premedytacją mózg jak kołatek zdrową dechę na strychu. Zaraz też sobie dopowiedziałem, nie przewidując jeszcze w tej chwili, że proroczo: - Obym nie skończył jak ty!”
Podciągam rybę do siebie i już widzę potężne jej cielsko, jak kręci się wokół własnej osi. Jest ciemno-zielone, z żółtawym brzuchem, z wyraźnymi złotymi cętkami na bokach. Ręce chętnie zamieniają mi się w galaretę, bo takiego kolosa na własne oczy w życiu nie widziałem, chyba że na zdjęciach. I teraz, kiedy mam go na wędce, tuż prawie pod nogami, mój już widziany chciwymi oczami zwycięscy łup, wykręca jeszcze jednego młyńca, wynosi łeb nad powierzchnię wody, trzepie nim jak wściekły, po czym robi klasyczne „w tył zwrot”… i po zawodach!
Żyłka wiotczeje, a ja siadam osłupiały na ziemi. Nogi jak z waty i adrenalina mało co uszami nie tryśnie. Diabli nadali! Wprawdzie apopleksja mnie nie dopada, ale wkurz na maksa opanowuje bez pardonu. W wyniku tego wszystkie przybrzeżne zarośla, trzciny i nenufary nurkują pod wodę, nie mogąc znieść bluźnierstw, jakie ośmieliłem się wywalić z głębi duszy nad tą pogodną dotychczas wodą.
Wstyd wreszcie dopadł i mnie. Chowam głowę pomiędzy kolana, zamykam oczy i próbuję pokusić się o odtworzenie ostatnich chwil walki, chcąc dociec, gdzie popełniłem błąd.
Trzeba zacząć od sprzętu. Biorę spinning do ręki i przyglądam się elementom zestawu. Może to przetarta żyłka lub strzelił węzeł? Szlag by cię…! Na końcu stalowego przyponu dynda, jak na przekleństwo, krętlik, który, jako ostatnie ogniwo łączące mnie z przynętą, zawiódł! Zostało z niego jedynie dwie trzecie – jedno uszko i baryłka.
Powoli próbuję wstać i kiedy odwracam się, widzę, że stoi za mną cichy obserwator moich zmagań, ale jakby kogoś mi przypominający. Tak byłem zafrapowany holem, że nawet nie zauważyłem, kiedy bezszelestnie podszedł. Na jego widok nogi mi zmiękły i mimo woli zmusiły, bym ponownie usiadł. Gapię się na niego z uczuciem niewypowiedzianego zdziwienia, bo oto mam przed sobą ludka niewielkiego wzrostu, raczej dobrze odżywionego, z charakterystycznym uczesaniem zasłaniającym niezbyt skutecznie jego łysiejącą od czoła łepetynę. Wojskowy uniform, a jakże, z fasonem. Białe portki aż lśnią na tle letniej zieleni. Na sobie ma ni to czarny, ni to mocno granatowy surdut, a pod nim białą kamizelkę, w pomiędzy której guziki, tuż nad nieznacznie wydętym brzuchem ( widoczny dowód owego żywienia), wczepił był prawą dłoń, drugą zaś nie wiedzieć czemu schował za plecami. Jedyne, czego mi w tym wizerunku brakowało, to tego spalonego do czerni pieroga na jego glacy.
Trudno mi złapać kontakt z własnym rozumem, taki byłem ogłupiały obrazem rejestrowanym przez moje oczy. Zbieram się jednak po czasie i rozkładam ręce, jakbym chciał pokazać mu… nie wiem co? Że ryba była tak wielka, czy może wyrazić jedynie bezradność?
Stoi nieruchomo, więc nie wierząc w to, co moje gały dostrzegły, zwracam głowę w stronę wody i rękami ocieram twarz, skrzętniej masując oczodoły. Kiedy jednak odwracam się ponownie, znów dopada mnie zdziwienie, bo diabli wzięli gdzieś ludka w uniformie, a w tym miejscu stoi starszy człowiek, z czupryną siwą jakby ją śnieg obsypał, a który próbuje mnie pocieszać:
– Niech się pan nie przejmuje. Nie pan pierwszy i nie ostatni, który z nim przegrał. Ten potwór już niejednemu z nas zrobił remanent w sprzęcie. Sam na nim kij połamałem!
Potakuję tylko głową, dając mu znać, że dotarło do mnie to, co powiedział, ale mimo wszystko honor łowcy dostał po pysku! Spoglądam jeszcze raz na krętlik. Ot, winowajca! Oto pułk w mojej armii, który nie wytrzymał natarcia. Napoleonie, podzieliłem twój los. Przegrałem. Przegrał nie pułk, ale wódz, który wykazał się niebywałym zignorowaniem rzemiosła; wszak kiedy już ryba osłabła i była daleko od przeszkód, walcząc na otwartej wodzie, a będąc przy tym na coraz krótszej żyłce, hamulec kołowrotka bezwarunkowo należało natychmiast poluzować, a nie zostawiać dokręcony! Przecie w takim przypadku zawsze coś miało prawo dać zada!
Spoglądam na wodę i usiłuję odprowadzać wzrokiem chowającego się gdzieś wśród roślinności jej króla. Nie byłbym sobą, gdybym darował porażkę, toteż rzucam mu na pożegnanie:
Czekajże, ty, ja cię jeszcze dopadnę…!
Wracam wiosną, bo to przecie w kalendarzu dopiero początek maja. Znów czas goni jak szalony i znów pakuję się w pośpiechu. Wsiadam w samochód i gnam przyodziany w nadzieję zwycięstwa. Wracam bowiem z inną armią, wydaje mi się, że zdecydowanie lepiej uzbrojoną, ja zaś po ostatniej bitwie jestem bardziej doświadczony. Mam też jeszcze jeden argument przemawiający za mną. Łodygi grzybieni dopiero się rozwijają, zaledwie niektóre z nich próbują sięgać lustra wody, jest zatem większa szansa na wygranie walki z tym kaczym dziobem. Zostaje tylko jedno pytanie. Czy mój przeciwnik, król tej wody, jeszcze na mnie czeka?
Staję w tym samym miejscu i kiedy mam założyć na agrafkę przynętę, serce mi zamiera. Dobrze mi onegdaj babuszka prawiła, że pośpiech jest dobry tylko do łapania pcheł. No, cóż! Zapomniałem o tej cennej wskazówce i teraz mam problem, bo zamiast pudła z przynętami skrupulatnie przygotowanymi na szczupaka z tej wody, mam w plecaku pudełko ... z woblerami na trocie! Cię diabli! Kicha, jak siemasz! Problem poważny o tyle, że jak wspomniałem, sam
strugam woblery, a te, nawet nie pamiętam, czy były testowane. Mam jednak świadomość, że czas niewątpliwie to pokaże...
No, cóż, trudno! Trzeba pogodzić się z własną bezmyślnością, która zrobiła ze mnie głupa, bo też stoję jak ten głup, zupełnie nie mając pojęcia, co mam, bidna sierota, robić. Ale skoro już tu jestem, brak kontaktu z wodą i dezercja do chałupy nie wchodzi w rachubę, trzeba próbować walczyć!
Kompletne wyjałowienie mózgu spowodowane chwilowym wkurzem powoduje, że na agrafkę zakładam woblera malowanego na tęczowego pstrąga, choć imitację okonka, wydaje się bardziej pasującego do tej wody, bo też i są w niej okonie, mam przecież w zestawie. W porę łapię kontakt z rzeczywistością, a w wyniku tego skrobie mnie w łepetynę niewątpliwy zaszczyt kontemplacji nad takim wyborem. W niejasnej sytuacji jakże wspaniale jest mieć ten komfort, by móc obarczyć kogoś lub coś ewentualną porażką za efekt wynikły z błędnej decyzji. Wobec powyższego z ulgą zwalam wszystko na zrządzenie losu i po chwili wykonuję rzut tak samo jak latem. Wobler wędruje dokładnie tam, gdzie powinien, ale rzutów jest jeszcze wiele i coraz silniej doskwiera mi myśl, że rywal mnie ignoruje. Mocniej jednak zaczynam przyoblekać się w smutne przeświadczenie, że nie tyle mnie, co wystruganego przeze mnie wabika. Zapada już wieczór i tylko patrzeć jak będę musiał opuścić łowisko. Ostatni rzut? A gdzie tam, co najmniej ze dwa! Póki słońce dynda jeszcze nad drzewami i rozświetla wodę, bo potem szanse zmaleją do zera.
Wobler pracuje nienagannie, ale już zarzekam się, że jeszcze jeden rzut i jednak do wody poleci okoń. Tymczasem wymach wędką, ledwie o metr przeciągam przynętę i mam wrażenie, że coś w nią trafia. Zacinam w ułamku sekundy i zaczyna się wesoła kołomyja! Kij wygina się w pałąk i szczytówka szaleje, bo też szaleje ryba na drugim końcu wędki. Wydaje mi się, że nie jest to już ten wojownik z minionego lata, lecz najpewniej tylko jego młodszy, dużo lżejszy kolega. Ale kiedy po minutach walki mam możliwość podciągnąć go pod brzeg, wiem, że to on! Mam go pod nogami, kiedy, tak jak poprzednio, kręci młyńca i odjeżdża. Jednak tym razem kołowrotek ustawiony jest wzorowo i pułki mojej armii skutecznie powstrzymują kolejne ataki. Ponawiam hol i jednocześnie zsuwam się ostrożnie po niewielkiej skarpie, a po chwili sięgam ręką w kierunku ryby. Uchwyt pod pokrywy nie udaje się do końca, bo chociaż wyrzucam szczupaka na brzeg, kaleczę dłoń. Ale co to ma za znaczenie?!
Radość rozpiera mnie do tego stopnia, że zaczynam myśleć niezbyt racjonalnie. Powinienem powiedzieć inaczej ... niezbyt kulturalnie, bo oto mam nieodpartą chęć na rzecz raczej u mnie niespotykaną. Trzymam rybę na rękach i rozglądam się wokół, chętny ujrzeć ludka w uniformie, by z wyrazem tryumfu ... wywalić mu jęzor, ale opodal widzę tylko majestatycznie kroczącego po łące bociana polującego na żaby. Nie przeszkadza mi to wcale w tym, żeby mięsista zawartość mojej gęby, czyli jak kto woli paplok, światło dzienne ujrzała. A, co?! Bocian też człowiek, w mig załapie, w czym rzecz...!
Ryby nie ważę, nie mierzę, bo nie o to chodzi. Mnie wystarczy oko. Wprawdzie wtajemniczeni twierdzą, że chłop na nie w szpitalu umarł, ale miarę mam dla siebie i nie dbam o komentarze. Powiedzmy, że waży pi razy drzwi cztery, bez mała pięć kilo, a do metra niewiele mu brakuje…
Patrzę na jego mordę. Na kaczym dziobie ma jeszcze ślad letniej walki. Inne blizny na mordzie przekonują mnie o tym, że to właśnie król tej wody, który niejedną wygrał bitwę, a jak pozbył się mojego woblera, niech pozostanie to jego tajemnicą. Nie namyślam się długo i podnoszę go z ziemi. Aparat już ustawiony, pstrykam kilka zdjęć, a po chwili klękam przy brzegu i wsuwam rybę do wody. Stoi jakiś czas w miejscu, żeby zaraz, jak podcięty ostrogami koń, pognać w głębię swojego królestwa.
Zmieniłem ubranie i spakowałem sprzęt. Postałem jeszcze chwilę, by popatrzeć na scenerię spektaklu, który dopiero co się zakończył. Trzeba jednak wracać. Wiatr nakazał przybrzeżnym trzcinom pokłonić mi się tylko na pożegnanie, by pozostawić z zapytaniem: czy to wydarzyło się naprawdę, czy może był to jedynie piękny sen ...?
Autor: Marek Karol Jaryczewski
foto: Remigiusz Kopiej, Michał Barabasz
Zobacz też:
woblery na szczupaka