Woblery - uniwersalne przynęty spinningowe.
Na wstępie zaznaczam, że nie będzie to artykuł, który ma na celu pisanie o rodzajach akcji woblera. Moim celem było opisanie funkcji woblerów jako przynęt, które w zależności od wielu czynników, mogą dopomóc w skutecznym łowieniu w poszczególnych, konkretnych sytuacjach. O tym jakie są praktyczne zalety wszelkich woblerowych udziwnień, w porównaniu do standardowych woblerków, a także o tym gdzie i jak możemy nimi skutecznie łowić i kiedy warto je stosować. Jak wiadomo rodzajów woblerów jest już na rynku bardzo wiele. O ile dobrze pamiętam, to kolega @Wobler129 w jednym ze swoich artykułów przedstawił ich wszelkie grupy i podgrupy.
W rzeczy samej, rynek przynęt sztucznych się rozwija, a nowych rozwiązań, kształtów i patentów w produkcji woblerów stale przybywa. Co roku powstają coraz to nowe modele, a dzieje się to nie tylko na komputerach inżynierów projektujących przynęty, dla wielkich wędkarskich koncernów. Nowe pomysły często rodzą się w głowach wędkarzy, poszukujących odmienności i unikalności pośród standardów, które każdy może nabyć w sklepie. Najczęściej nowatorskie pomysły są wymyślane przez spinningistów, którzy jak to się mówi, „z niejednego pieca chleb jedli”. Często takie przynęty powstają po to by umożliwić odpowiednią prezentację przynęty w najbardziej wyszukanych i niecodziennych warunkach.
Potrzeba jest matką wynalazków - wiele z woblerowych pomysłów kiełkować zaczyna właśnie wskutek potrzeby. Często jest to konieczność zmiany przynęty na taką, jakiej nie używa nikt. Takiej, której nie znają ryby, z jakiej nie korzystają inni wędkarze. Są ludzie, którzy potrafią wystrugać lipowego woblera o specjalnym kształcie i wyważeniu, tylko po to by skusić do brania jednego, upatrzonego wcześniej osobnika. Takie kombinowanie jest konieczne przeważnie w momencie gdy spinningista pragnie złowić rybę okazową, albo po prostu taką, która jest bardzo sprytna i zagrała wielokrotnie na jego ambicji. Coś o tym wiem, sam zacząłem swego czasu budować jerki tylko po to by dorwać jednego pana szczupaka, który wcale nie był taki ogromny, jak mi się pierwotnie zdawało (zwykłe woblery robiłem znacznie wcześniej). Miałem go na kiju aż trzy razy i zawsze ze mną wygrywał. Pierwsze nasze spotkanie było przypadkowe, a nastąpiło dość ciepłego październikowego wieczoru. Uderzył wtedy w ripperka, który w zamyśle był adresowany do okoni. Przyponu stalowego nie było, jedynie żyłka 0,18-tka. Szczupak uwolnił się z haka po kilku sekundach holu, robiąc wir na powierzchni. Nie odgryzł gumy, po prostu się odczepił.
Na drugi dzień rano chciałem go dopaść podczas jego śniadania. Na łowisku byłem już o piątej rano. Było lekko mgliście. Wędkę miałem odpowiednią do walki z tą rybą. Na kołowrotku żyłka 0,28mm i oczywiście przypon. Przykucnąłem w krzakach i czekałem aż się pokaże. Po kilkunastu minutach zauważyłem szybkie ucieczki drobnicy przy samym brzegu – wiedziałem że to on. Pudełko z przynętami leżało koło mnie otwarte, bym mógł w razie potrzeby szybko je zmieniać. Podałem ripperka podobnego do tego, w którego uderzył wczoraj. Po kilku rzutach bez brania, zmieniłem go na większą gumę. Również bez efektu. Założyłem więc srebrnego cometa 4 i już w pierwszym rzucie poczułem atak ryby. Oczywiście znowu przegrałem. Szczupak przestał żerować, odpłynął. Przychodziłem o poranku także następnego dnia i kolejnego, czasami udawało mi się trafić na jego ataki. Dwa – trzy uderzenia, wiry na powierzchni i ryba znikała. Kombinowałem z przynętami i ciągle nic. W końcu za którymś razem udało mi się sprowokować go na woblerka, który przypominał karasia. Wynik wiadomy – ryba znów spadła z haka, a targała wędką tak mocno, że oceniłem go na metrówkę. Byłem nad wodą jeszcze kilka razy, ale szczupaka już tam nie widziałem. Coraz zimniejsze, jesienne dni spowodowały, że drobnica odpłynęła od brzegu i mój drapieżnik musiał zmienić miejsce stołowania się. Schemat zapamiętałem w kolejnym sezonie. Początek października znów przebiegał pod znakiem porannych polowań na rybę – widmo. Był! A jakże! Szalał jak zwykle, z tymże przez trzy wyprawy nie zanotowałem ani jednego brania. Ambicja nakazała mi pojawiać się nad wodą w każdej niemal wolnej chwili, żeby próbować, zaobserwować, znaleźć słaby punkt mojego przeciwnika i spróbować raz jeszcze. W końcu dotarło do mnie, że ani karasie, ani płocie mu nie w głowie. W ciepłe jesienne popołudnie stałem i obserwowałem wodę. Szczupaka oczywiście jeszcze nie było na podwieczorku. Skupiłem się na tym, czym się żywi. Okazało się, że pływa tam całe stadko okoni. Miałem dwa woblery podobnej wielkości, które przypominały okonki. Pracowały jednak zbyt agresywnie i szczupak nie docenił moich starań. Zachorowałem na niego! Próbowałem go sprowokować już nie tylko o poranku ale i wieczorami (żerował niemalże punktualnie codziennie o 5:15 rano i o 18:30). Ta sytuacja zmusiła mnie do tego, by wykonać jerka i pomalować go na okonia. Oczywiście mój pierwszy w życiu jerk był nieudany, więc wkleiłem mu ster. Na tą właśnie przynętę skusił się ów szczupak, jak się okazało nie była to „metrówa”. Miał jedynie 82 cm, chociaż jak na swój rozmiar to muszę przyznać, że był bardzo silny i agresywny. Wcześniejsze obserwacje jego ataków i kilka chwil z nieudanych holów musiały podkręcić moją wyobraźnię. Mój zwycięski woblerek był tylko gwiazdą jednej wyprawy. Szczupak na jakiś czas zniknął z tego łowiska, złowiłem go tam rok później, również przez przypadek na... małą, czarną obrotówkę...
Powyższa sytuacja uświadomiła mnie, że czasem się trzeba namęczyć nieco bardziej, dla jednej ryby. Może niektórym wydawać się to bez sensu, bo gdyby policzyć moje wszystkie próby złowienia zębatego, to wyszłoby około kilkudziesięciu wypraw, które trwały średnio około jednej godziny. W tym czasie mógłbym przecież łowić gdzie indziej, inne ryby. Nie traciłbym też czasu na dłubanie w drewnie i papranie się w farbach i lakierach. Ale – jest też wartość dodana mojej zawziętości - nowe, cenne doświadczenie, które także w jakimś stopniu ukształtowało mnie jako wędkarza. Doszedłem do wniosku że niektóre ryby wymagają czegoś więcej niż jedynie wrzucenie woblerka do wody i kręcenia korbką. Mój nie do końca udany jerk – okoń, był tym, czego szczupak nie bał się zaatakować w sytuacji, gdy był już po kilkukrotnym spotkanie z wędkarzem i sztucznymi przynętami. Pomyślcie teraz ile w naszych wodach pływa ryb, które na przestrzeni całego życia zostały zacięte i uszły z życiem. Wygrywały zapasy z wędkarzami, uwalniały się z haka, albo zwracano im wolność. Łatwo z tego wywnioskować, że w miejscach, gdzie występuje duża presja wędkarska, takich ryb jest więcej. O zjawisku „przebłyszczenia” kiedyś już pisałem, ale moim zdaniem na problem przystosowywania się ryb do ludzkich wynalazków należy spojrzeć nieco szerzej. Często do pewnych odkryć dochodzi się metodą prób i błędów. Co by było, gdyby szczupakowi nie spodobał się mój jerk, a wziąłby na jakiś seryjny woblerek, który splątałby się z żyłką w chwili wyrzutu i podczas ściągania wirowałby wokół własnej osi na powierzchni wody (kiedyś w ten sposób złowiłem dwa klenie pod rząd w środku nocy!)? Gdy zacząłem o tym wszystkim rozmyślać, doszedłem do kilku wniosków, którymi w późniejszym czasie zacząłem się kierować budując swoje kolejne woblery. Zaznaczam, że robienie przynęt nie było wówczas tak łatwe jak teraz. Znaleźć wiarygodne źródło, które podpowie z czego strugać, czym szpachlować, malować, lakierować i z czego robić stelaż było wówczas niemożliwe. Internet był jeszcze w powijakach, a ja byłem w siódmym niebie, gdy udało mi się od jednego wędkarza pożyczyć kasetę wideo z nagranym Adamem Słodowym, który demonstruje jak wykonać wobler.
Postanowiłem robić tylko woblery do zadań specjalnych. Wiem, że określenie „wobler do zadań specjalnych” jest już wyświechtane przez reklamy itp. Dlatego wytłumaczę co ja przez to rozumiem. O co mi chodziło i jakie cechy musiały posiadać moje woblery - to było istotą moich działań. Zakładając, że większość pływających woblerów o wymiarach 5-7 cm, czyli tzw. „uniwersalnych” pracuje na głębokości od pół, do półtora metra, to moje wobki z założenia pracować musiały albo poniżej głębokości 1,5 albo płycej niż 0,5 metra. Musiały być także odpowiednio lotne. Seryjne woblery z pianki, które wyróżniają się agresywną pracą, nie potrafią latać, a rzucanie nimi pod wiatr jest czasem wręcz niemożliwe, bo jak skomentować lot woblera, który wpada do wody zaledwie 10 metrów ode mnie? Schodzenie w dół z grubością żyłki i korzystanie z coraz dłuższych kijów, nie rozwiązuje problemu zbyt krótkich rzutów, a jedynie sprzyja dodatkowej frustracji, z powodu braku komfortu w momencie korzystania z takiego sprzętu, który mi bardzo nie pasuje. Kolejnym moim założeniem było odpowiednie rozmieszczenie kotwic, które też musiały być odpowiednio dobrane i zamontowane na właściwych kółkach łącznikowych. Na kotwicy miały wieszać się ryby, a nie zaczepy. O ile tylną kotwiczkę zawsze montowałem na ogonie, to z brzuszną był większy problem. W przypadku woblerów głębiej nurkujących to właśnie ona najczęściej zaczepiała o dno (albo klinował się w nim ster). Znalezienie kompromisu, by pogodzić wszystkie wyżej wymienione założenia nie było łatwe i chociaż obecnie z braku czasu bardzo rzadko wykonuję jakikolwiek wobler na szczupaka irtp., to nadal wiem, że muszę jeszcze poprawić to czy tamto. Jedno kosztem drugiego. Wobler chodzi za słabo, zwiększam ster – staje się mniej lotny – dociążam tył (bo tylko tam zostało jeszcze trochę miejsca na włożenie ołowiu) – znowu pracuje słabiej i tak w kółko. W końcu gdy udawało mi się stworzyć model, z którego byłem jako tako zadowolony, to strzegłem go jak oka w głowie. W przypadku standardowego łowienia w miejscach mi znajomych, rzadko lądował w wodzie. Ale gdy pojawiała się konieczność wykonania dalekiego rzutu z zakrzaczonego brzegu np. w obiecująco wyglądającą rynnę, wobek szedł na agrafkę i w zależności od głębokości rynny – czasem zastępowany był kolejnym moim wynalazkiem, który szedł bliżej dna, lub powierzchni (w zależności od tego którą partię wody próbowałem obłowić).
O łowieniu nielotami, standardowo merdającymi ogonkami na głębokościach w przedziale jednego metra mogłem w takich sytuacjach zapomnieć. Tylko zastosowanie własnej przynęty mogło przynieść rybę, ale jak to w wędkarstwie bywa – zdarzało się, że zamiast ryby, przynosiło tylko wiązankę przekleństw pod nosem w przypadku zaczepu. Rwanie przynęty wykonanej własnoręcznie boli o wiele bardziej wędkarza, niż urwanie dziesięciu najdroższych rapali czy jugolek. Mimo tego, że w ostatnich latach prawie całkiem zarzuciłem własnoręczną produkcję woblerów na potrzeby własne, to w chwilach, gdy jadę na nieznane łowisko, zawsze do pudełka pakuję jakiegoś „dziadka”, który pozostał z jakiejś mojej starej serii.
autor: @Maniek
foto: Jacek Karczmarczyk, CF
SKOMENTUJ TEN ARTYKUŁ NA FORUM
przeczytaj więcej o:
spinnigowanie w dużej rzece
kajaki na rzekach pstrągowych
ustawianie woblerów
malowanie woblerów
sprzęt na bolenia
zobacz też:
przynęty spinningowe
woblery na szczupaka
jerki
woblery na klenia
woblery na pstrąga
przynęty na bolenia