Wspomnienia karasia.
Może to sen był, a może jawa, czyli opowieść o baranie i złocistych karasiach
Rano wstałem z łóżka jak skowronek, szczebioczącą duszą będąc już na popołudniowych łowach. Zaplanowałem sobie bowiem samotne wędkowanie na zakolu mojej dzikiej rzeki, bo przecież wczoraj coś mi tam pstryknęło...
Jak na razie, zapewne przez tę już duchową obecność nad wodą, z wyraźną niechęcią wręcz wlokę się do pracy. Gdzieś pod skórą czułem jednak, ze coś się kroi niedobrego. Wykrakałem! Szef wtargnął do roboty nagle i z jakimś dziwnym wyrazem w oczach. Bardzo dziwnym! Nikt z nas nie próbował nawet dociekać, jaki był tego powód: czy go niewdzięczne babsko z łoża wygoniło, czy wstał z niego nie tą nogą. W rachubę wchodziła też kompilacja obu powyższych możliwości, co mogło być osądem zgoła najbliższym prawdy, bo wzrok miał niechybnie zapożyczony od smoka Bazyliszka.
Stwarzał przy tym wrażenie faceta, który zaraz będzie bombardował nas teczkami akt personalnych. Patrzyliśmy na niego z trwogą i w głębi duszy kodującym się z wolna przekonaniem, że w kogo teczka trafi, ten bęc i fora ze dwora! Każdy więc krzątał się przy robocie pracowicie jak ta miodna pszczółka, zerkając co i raz wokół siebie, czy jaka bumaga paszkwil w jego stronę nie leci.
Z godziny na godzinę zaczynamy nabierać takich obrotów, że głowa mała. Pod fajrant kocioł jest już na maksa! I jak tu się nie dziwić, że z roboty wychodzę na ostatnich nogach...?
Chyba tylko dzięki łaskawości losu docieram do domu. Obiad łykam szybko niczym bocian żabę, zaraz potem upadam jak długi na zapraszającą mnie swoją błogą miękkością kanapę i przykrywam się kocem. Już złapałem pierwszą drzemkę, kiedy złośliwiec dzwonek uchyla mi najpierw jedną powiekę. Czyni to z niemałym trudem, tak, jakby ważyła co najmniej tonę. Po chwili następny drugą i wymarzoną sjestę już diabli wzięli!
Podchodzę do telefonu z nieodpartą chęcią udzielenia, przystrojonego w bukiet pięknego kwiecia paternoster temu, który kim by nie był, ośmielił się podnieść mnie z legowiska, nie mając tym samym litości dla zdechlaka. Ale jak domyślać się można, ów stan zdechlactwa powoduje, że jedynie leniwie, wręcz z niechęcią podnoszę słuchawkę i w jej sitko cedzę:
- Słucham…
Gdzieś z tamtej strony linii, przez drugie sitko, przypływa do mojego ucha pytanie:
- Cześć, stary, żyjesz jeszcze?!
Ponieważ w tej chwili wydaje mi się ono co najmniej niestosowne, co nie zmienia faktu, że poniekąd psim swędem trafione, odpowiadam tak, jakbym potwierdzał fakt bytowania jeszcze na tym ziemskim padole niespodzianek, ale wydawał już ostatnie tchnienie:
- Jeszcze…
Głos Włodka, w przeciwieństwie do mojego, tętni entuzjazmem, ale przede wszystkim stanowczością i nijak nie pociesza mnie to, co słyszę:
- To w dechę! Migiem pakujesz badyle, jedziemy na karasie!
Chociaż już ożywiam się nieco, jednak próbuję odwieść kumpla od tej niecnej propozycji:
- Zgłupiałeś?! Teraz?!
- Nie marudź, Jędrek już odpala machinę, zaraz u ciebie będziemy!
Z płonną nadzieją wpadam na pomysł, że może wyłgam się skutecznie, kiedy zlecę mu niewdzięczną, brudną robotę, a wtedy nie chcąc się ponownie babrać gdzieś w zaprzyjaźnionym gnojowniku, odpuści sobie moje uczestnictwo w wyprawie i stękam:
- Włodek... no... dobra... jadę... tylko nakop dla mnie robaków.
- Spóźniłeś się z zachciankami, bo jest ich pełne wiadro!
I masz babo placek! Siła wyższa, ale jeszcze kombinuję:
- To po co ci karasie? Kotlety zrób z robali, jak masz ich tyle…
- Świr! Już cię widzę w gumiakach, jedziemy na glinianki…!
Krótki trzask dochodzący z sitka dał mi do zrozumienia, że to już koniec rozmowy. Nie chciał ze mną więcej gadać. Odłożyłem słuchawkę i stałem chwilę jak ten dęty dupek, co to na weselu tylko ściany podpiera. Jednak dziwnie szybko przemówił do mnie instynkt łowcy i spakowany już czekałem na kumpli. Jeśli kto jeszcze do tego nie doszedł, to spieszę donieść, że wspomnienia są jak bumerang. I oto właśnie podczas tego czekania mogłem się o tym przekonać niezbicie.
Pomylę się zapewne niewiele, twierdząc, że ilu wędkarzy, tak każdy inaczej zaczynał zaloty do kochanki wędki, a w wyniku obopólnej miłości dojrzał do zawarcia z nią związku wędkarskiego. Związku osobliwego, bo na całe życie połączonego wiernością. Drogi przyjacielu! Nie uśmiechaj się pod wąsem, z kołaczącym Ci w głowie zapytaniem, co też ten chłop wypisał przed chwilą za insynuacje. A wypisałem, bom trafiony autopsją! Mając zaś na uwadze szczególnie tych zaczynających stadło, niedoświadczonych życiem, na potwierdzenie powyższego chętnie napomknę, że traktowana z pieszczotą wędka nie zdradzi Ciebie nigdy. W przypadku kontraktowej małżonki, tej ze ślubnego kobierca, ta pewność nie jest już tak oczywista!
Stanąłem i ja w obliczu umizgów. Jak to było...?
Szperam w pamięci, próbując zajrzeć do jej dawno zamkniętej szufladki, mocno już przykurzonej i widzę wszystko jak przez mgłę, wszak zdarzyło się to zamierzchłymi laty. Po chwili coś jednak wyłuskuję...
Najpierw wyłonił mi się niewielki parowóz, relikt przeszłości, dymiący samowarek, który ciągnął wagoniki ze stacji Warszawa Dworzec Południowy w kierunku Nowego Miasta nad Pilicą. Sapał, dyszał, a pagórki pokonywał z prędkością kompanii maszerującego wojska. Kiedy jednak z rozmachem atakował górkę przed Brzostowcem, to także żołnierskim tempem, tyle tylko, że wojaków po dwudziestu kilometrach marszobiegu w pełnym oporządzeniu, z co najmniej jedną cegłą w plecaku u każdego. Przy tym do atrakcji należało pchanie pociągu, żeby nie zsunął się do tyłu. Jakkolwiek by nie było, uroku i klimatu romantyki, tej ulotnej aury, która pozostaje z procesu przemijania, odmówić temu cacku nie można było w żaden sposób.
Ciuchcia dociera wreszcie do stacyjki Jastrzębia Góra. Stąd wyruszamy konną bryczką do wsi Rykały, by zatrzymać się w niej u rodziny ojca, który mnie i mojego młodszego brata Michała wiódł tam ku nowej przygodzie. Ile mogłem mieć wtedy lat: dziewięć, dziesięć?
Ot! „Mądrej głowie dość kijem w łeb” - jak zwykł mawiać Mikuś, mój znakomity profesor od automatyki. Może i mają coś wspólnego ze sobą kij, łeb i automatyka, bo ledwie zdążyłem postukać się w czoło, a rzeczona szufladka otworzyła się do końca i wspomnienie owego czasu powróciło w całości.
Pierwsze dwa dni pobytu w wiosce uraczyły nas nudą. Trzeciego dnia, po śniadaniu, usiedliśmy na ławce przed domem i zaczęliśmy szukać pomysłu, co moglibyśmy zrobić, żeby zabić splin. Tymczasem rozwiązanie przyszło samo. Dosłownie. Miało cztery łapy, gęste futro i dwa rogi na łbie. Siedzieliśmy z bratem strwożeni, bojąc się, że nas zaraz skonsumuje i zaczęliśmy wołać o pomoc. Z sieni domu wychylił się wuj Kazimierz:
- Co się dzieje, chłopcy?
Jak na komendę, obaj bojaźliwie wskazaliśmy palcami na powód naszego alarmu. Wuj podszedł do zwierzęcia i zaczął je czochrać po bokach, a to z wyraźną ulgą poddawało się tej pieszczocie. Zaraz też usłyszeliśmy powód zainteresowania zwierza naszymi osobami:
- Nie bójcie się tego barana, on nic wam nie zrobi. Jemu jest gorąco i
chce, żeby go który z was czochrał, o, tak, jak ja to robię. Jego pod
tym gęstym futrem swędzi skóra od upału.
Spróbowaliśmy więc i my. A, tam! Baran był nasz! Łaził za nami, żeby go tylko czochrać. Wszystko cacy, tylko ile można? Mówię do niego:
- Idź, wykąp się w stawie!
Jasne, że nie rozumiał albo udawał, że nie rozumie, a w żaden sposób do stawu zepchnąć się nie dał. Niemniej zabawy z usiłowaniem wykąpania go mieliśmy co niemiara. Jak to nas uczy przysłowie? Że potrzeba jest matką wynalazku? Jeśli tak, to jak nie chcesz, kiedy proszą, sam w ten staw wleziesz, trzeba tylko wymyślić sposób. Wymyślić, łatwo powiedzieć! Dobrze, że jak to w życiu często bywa, przypadek rozjaśnia umysł, podpowiadając rozwiązanie. Obserwacje jego zachowań skłoniły nas do osądu, że baranisko ma tendencję do atakowania wszystkiego, co się rusza. Zauważyliśmy, że kot, pies, czy kura musiały dostać od niego popęd i tu wpadł nam do głowy pomysł. Ciekawi byliśmy tylko, czy ten futrzak załapie się na naszą zabawkę.
Przy schodkach wejściowych do domu wujostwa stała oparta o ścianę wielka patelnia, taka, że mendel jaj z okładem można by na nią rzucić, chcąc przyrządzić z nich sadzone. Wręcz wyżebraliśmy ją od ciotuchny i już po chwili napełniona piaskiem szurała po drodze, ciągnięta na sznurku. Tuman kurzu wzniecał się w niebo, ale okazało się, że baranowi pomysł co najmniej się spodobał. Próbował naskakiwać na patelnię i tłuc w nią rogami, a tak się zawziął, że gonił ją do upadłego. I to był klucz do sukcesu, bo przecież trzeba było sprawić, żeby wreszcie w wodę pacnął.
Staw był dość pokaźny. Od strony wsi prowadziła do niego dróżka, po której z zagród wszelka zwierzyna schodziła do wody. Tak szybko, jak tylko mogłem, ciągnąłem patelnię i dopiero w ostatniej chwili, tuż nad brzegiem stawu, nagle skręciłem w bok. Patelnia siłą bezwładności przekroczyła brzeg, na chwilę zawisła nad wodą i gdyby nie mocne pociągnięcie za sznurek, zapewne do niej by wpadła. Tymczasem to pędzący baran, wpatrzony z amokiem w obiekt swojego zainteresowania, nie zdążył wyhamować i znalazł się w wodzie.
Nie wiem, czy bardziej nas zmęczył ubaw po pachy, okraszany szczerym gromkim śmiechem, czy mozół służenia za napęd dla zabawki, fakt był taki, że zamarzył nam się odpoczynek. Mnie i bratu rzecz jasna, bo tryk już zdążył wyskoczyć z wody i z wyrazem doznanej zniewagi w ślipiach zniknął gdzieś w opłotkach. W niedługi czas i Michał poszedł do domu, a ja pozostałem na krawędzi skarpy sam.
Niewysoki brzeg, zawieszony stromo nad lustrem wody, pozwalał na swobodne zwieszenie nóg. Myślałem spocząć, ale w miejscu, które sobie wybrałem, w ziemi była niewielka wprawdzie, ale dla mnie tajemnicza dziura. Pomyślałem, że niechybnie siedzi w niej jakaś gadzina, która, gdy usiądę, zechce mi wleźć w odzienie, a próba w nim niechcianej penetracji raczej może do przyjemności nie należeć. Tak też niewielką kopkę świeżo usypanej ziemi wokół dziury wykorzystałem do tego, żeby krawędzią buta ją zasypać, po czym zakryłem wszystko patelnią i na niej usiadłem.
To siedzisko okazało się jednak za twarde, toteż musiałem pogodzić się z możliwością nikczemnych praktyk gadziny. Nie do końca wszakże. Uniosłem się i przesunąłem patelnię. Dziury już nie było, bo została najwidoczniej zniwelowana moim ciężarem. Usiadłem obok na gołej ziemi, też twardej, ale ze względu na obecność nikłych, bo jeszcze nie skonsumowanych przez zwierzęta kosmyków trawy, dającej wrażenie wystarczającego komfortu. Tak też, nie wiedząc czemu, najwyraźniej bez przemyślenia konsekwencji, patelnię zawiesiłem za sobą, a sznurek uwiązany do uszka w jej uchwycie trzymałem w ręku. Tym samym ów nieszczęsny sprzęt kuchenny przylegał swoim wypolerowanym już spodem do moich pleców, wisząc na baczność.
Siedziałem tak, machając giczołami i gapiłem się w lustro wody, czując pełen luz, bo tak hipnotyzowały mnie sunące po niebie obłoki, odbite w wodzie. Wyłaniały się pod przeciwległym brzegiem, sunęły jakby w głębi toni i ginęły pod nogami. W pewnej chwili musiałem zakończyć tę obserwację, bo przyszło poznawanie świata ciekawszego, który tkwił w wodzie. Przecież tuż pod moimi stopami pojawiło się nagle pokaźne stadko małych rybek. Ot! Takich niewiele większych od palca. Pływały pod samą powierzchnią, często tnąc ją swoimi grzbiecikami i od czasu do czasu wyskakując w powietrze za mikroskopijnymi owadami. Pod porośniętym trzciną brzegiem kryły się w cieniu ryby większe i różnych kształtów. Co to za ryby, o tym miałem dowiedzieć się niebawem od pana Józefa, poznanego w okolicznościach, jakie nie pojawiły mi się dotąd w najczarniejszym śnie. Teraz, kiedy przypadkiem zerknąłem w stronę jego domu, widziałem tylko, jak szykuje wędki.
Siedząc tak, zamyślony obserwator wodnej fauny, w pewnej chwili usłyszałem za sobą cichy tupot, następnie głuchy odgłos patelni i poczułem siłę uderzenia, która wyprostowała mi plecy! Najpierw pociemniało mi w oczach, a potem czułem jak moknę, kąpany w stawie. Odwróciłem się już w wodzie i teraz dopiero zobaczyłem sprawcę zajścia. Ot! Teraz baran wykąpał mnie!
Niepoprawny optymista myślałem, że rachunki krzywd zostały wyrównane. Nic z tych rzeczy! Bo oto chciałem za wszelką cenę wygramolić się na brzeg, ale to bydlę za każdym razem, kiedy tylko próbowałem wyjść z wody, stawało mi na drodze.
Nie wiem, jakby się to skończyło, bo było mi słabo i bolały plecy, ale na szczęście całe zajście widział pan Józef i zareagował natychmiast. Sadysta baran zaliczył kilka kołków na zad i czmychnął znad stawu, a ja z pomocą wyciągniętej ręki mogłem opuścić przymusowe kąpielisko. Mój wybawca zapytał tylko, czy nic mi się nie stało. Może by się i stało, gdyby woda była głębsza, uderzenie bardziej siarczyste, a tarcza z patelni nie osłaniała mnie od agresora. Teraz więc, zaciskając zęby, jedynie ruchem głowy przyznawałem, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Nie ominęła mnie jednak wizyta u lekarza, podczas której opasano mi bandażem naruszone jakimś cudem żebro. I po co mi była ta patelnia niczym tarcza? A może tryk wiedział, że musi trafić gdzieś obok, żeby uderzenie było na tyle skuteczne, bym poczuł? W rachunku był więc remis ze wskazaniem na to kudłate bydlę!
Cóż! Rola napędu zabawki przestała mieć rację bytu. Pan Józef, słusznie wnioskując, że to nuda doprowadziła do całej tej dramatycznej sytuacji, zaraz postanowił zapewnić mnie i bratu bardziej bezpieczne zajęcie. Zrobił nam z leszczyny dwie wędki i zaprosił na wspólny połów ryb. W pierwszej chwili nie miałem chęci na nową zabawę, ale kiedy Michał zgodził się bez wahania, poszedłem i ja.
Dziwi was pewnie, że zamiast o wędkowaniu i zalotach do kochanki wędki, truję coś o baranie. Zapewniam Was, że to już koniec opowieści o nim i najwyższa pora wspomnieć o rybach. Jednak powyższa opowieść to nic innego jak tylko przykład, ile to nieraz w życiu trzeba dostać po plechach, żeby sięgnąć tego, co cieszy. Przecież ta przygoda tak naprawdę stała się dla mnie pierwszym kontaktem z wędkarstwem. Zaprzyjaźniliśmy się bowiem z panem Józefem i ten zapalony wędkarz udzielał nam pierwszych lekcji. Złowiłem też pierwsze ryby i dowiedziałem się, że są to karasie. Miałem również okazję skosztować kotletów z nich, przyrządzonych według tajemnej receptury naszego nauczyciela wędkarstwa. Jednocześnie też, chociaż jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem, mocą baranich rogów wepchnięty zostałem na wędkarski szlak, po którym wędruję po dziś dzień.
W rozmowie z Włodkiem wspomniałem o kotletach z robali. Choć to w Azji przysmak, dla mnie istne paskudztwo! Powrócę zatem do chwili, kiedy już czekałem spakowany. Wtedy to przecież, poza wspomnieniem pierwszego kontaktu z wędką, powróciło także to związane z nim, dotyczące przysmaku z karasi, a to, to już zupełnie co innego! Wspomnienie bardzo ważne dla mnie, człowieka, którego podniebienie jest niebywale wrażliwe na rzadkie pyszności.
Otóż to! Czy ktoś zna przepis na kotlety z tych złocistych ryb? Jeżeli tak, to niech pochwali się i to szybko! Oczywiście, że musi to być przepis taki jak ten, według którego serwował to danie pan Józef. Nie będę ukrywał, że smak tych kotletów śni mi się nieraz po nocach, a przy okazji połowu karasi odświeża wspomnienia. A że czas robi swoje, ten smak gdzieś zatraca się, umyka i trzeba choć próbować go odnaleźć.
Zechciejcie zatem, mili moi, zdradzić ten przepis. Podpowiem tylko, że smak gotowej potrawy, pieszcząc podniebienie, przypomina trochę grzyba kanię, trochę sznycel cielęcy, a czy jedno to, czy drugie, usmażone koniecznie na … maśle z tamtych lat, wyrobionym jedynie w drewnianej masielnicy!
Marek Karol Jaryczewski
Foto : Jacek Karczmarczyk, Remigiusz Kopiej
skomentuj ten artykuł na forum