Z pamiętnika pstrągarza. Część II
Minął dokładnie rok. Wyobraźnia pompowana wspomnieniami z poprzedniego razu podpowiadała, że przed nami wyjątkowy tydzień. Tydzień w wędkarskim raju, usytuowanym w lesie nad Łupawą. Z pierwszymi rzutami pierwsze nadzieje, zaczęliśmy od spinningu. Woda przepiękna, inna niż w zeszłym roku – taka znajoma. Każdy coś już tu zna, każdy ma jakiś swój dołek, drzewo, zakręt i tylko Arek jakby nieco zielony, na pstrągach jest pierwszy raz. Szczęściarz, trafił od razu tutaj. Rozeszliśmy się w sobie znane miejscówki, ja zabieram Arka ze sobą.
• Arek wolniej, tutaj nie ma boleni.
• Przecież idę.
• O kręcenie korbą mi chodzi, nie o spacery.
Arka przynęty tną wodę niczym Intercity. Do tego kij od szczotki, z wielką zapożyczoną z budowy betoniarą skutecznie selekcjonuje Jego przeżycia. Za mną pierwsze ryby ale idzie opornie. Być może to żaby, księżyc, ciśnienie albo wszystko na raz. Jakież to ma jednak znaczenie w takich okolicznościach? Nie będę pisał o budzącej się do życia przyrodzie, o krystalicznie czystej wodzie tworzącej rzekę nieprzeciętnej urody – każdy z nas to zna i docenia na swój sposób. Ja jeśli byłbym poetą tutaj pisał bym swoje wiersze i tutaj bym umarł. Jestem jednak wędkarzem i niczym rasowy reżyser mam szczegółowo ułożony scenariusz najbliższych kilku dni. Pierwszy upłynął spokojnie, jakby cisza przed burzą a pogoda rześka – taka wczesnowiosenna. Żyć się chce...
Od rana znów ruszyliśmy w swoich zaplanowanych kierunkach. Plan to przecież połowa sukcesu. Arek wymienił kij. Spoglądam kątem oka – szybko przyswaja, zaczyna to powoli łowienie pstrągów przypominać. Dziś ma już nawet kilka ryb na koncie kiedy ja bardzo powoli instaluję się w łowisko. U Arka rządzi wahadło, spodobało mu się. Może dlatego, że niby prościej to prowadzić, a może dlatego, że ryby po prostu mu w nie pukają, podczas gdy mój wobler nie wzbudza żadnych rybich emocji. Nie załamuje się, wymyśliłem sobie, że to właśnie wobler będzie selektywny, taka „tajna” broń od tych dużych, z piątką i szóstką z przodu. I coś w tym jest, spod klasycznego zwaliska wychodzi mi ryba słuszniejszych rozmiarów i... mimo że kusiłem ją jeszcze kilka dobrych chwil nie udaje mi się jej sprowokować ponownie. Wiatr w żagle, to punkt zaczepienia, jak to mawiają: „Wiem gdzie mieszkasz.”
Jest grill, piwo, jest fajnie. Towarzystwo jest fajniejsze niż ryby – przynajmniej nie odmawia. I tak miodowe, miętowe, wiśniowe trunki przelewają się podczas wieczorów i tylko wieczorów. Po całych dniach łażenia noce wypełnia sen. Poranek to już rytuał – kawa, lekkie śniadanie i w drogę. Dziś zabieram muchówkę, daleko iść nie muszę, pod samą bazą mam przepiękne doły. W zeszłym roku się naoglądałem tutaj co potrafi ciężka imitacja pijawki. Nie mogło być inaczej, taką samą przywiązałem do mojego grubego przyponu – oj grubego, nie ma żartów przecież same duże na to biorą. Zaczęło się dobrze, z lenistwa przyodziałem krótkie wodery i wraz z drugim krokiem zalazłem gumę do oporu. Trochę tak macham, przecież i tak nie bardzo mogę się ruszyć. Kiedy zimno zaczęło doskwierać rozpoczęła się niełatwa operacja pod kryptonimem „wylej wodę”. Nie jest źle od pasa w górę jestem suchy ale z woderów podczas brodzenia wyleczyłem się na zawsze. Uzbrojony po zęby wracam na łowisko i niby fajnie, finezyjnie i ryby też żrą te piórka ale nic nie poradzę – moim naturalnym, wędkarskim przedłużeniem ręki jest spining i po grillu muchówka idzie w kąt.
Znów wylądowaliśmy z Arkiem na słynnych podkowach. Jestem pod drzewem przecież umówiony z jednym takim. Długo gawędzimy, podziwiamy. O to chodzi, czasami warto przejechać pół Polski by po prostu pogadać. Ryby... przecież tu są, nie uciekną. Tym razem Piotrek z Wojtkiem ćwiczą muchówkę u góry i dobrze, może im lepiej pójdzie, może Oni bardziej muchowi. Coś w tym jest takiego co chociaż próbować nakazuje. Dobra, do roboty zabierać się trzeba. Przyłożyliśmy się, głęboki zakręt centymetr po centymetrze, przynęta po przynęcie. Pstrągi biorą, różne takie, między 25 a 35 cm i każdy z nich innych, jakby z różnych rodzin. Jedne srebrne jak trotki, kolejne żółciutkie jak z obrazka, inne znów z delikatnym tęczowym połyskiem i któż wie który to rodzimy potokowiec ? Nagle Arek stojąc po pas w wodzie efektownie się zachwiał i stało się. Klasycznego chrztu prawdziwego pstrągarza mój Kompan dostąpił już trzeciego dnia łowienia, bez słowa sprzeciwu przyjął pseudonim „Spławik” i uciekł wysuszyć się na bazę. Zostaję sam z godziną łowienia do zmroku, bezzwłocznie udaję się pod zwalisko gdzie mieszka znajomy. Kilka rzutów i nic, nie zraża mnie to, ja z tych upartych. Po kilkunastu minutach podniósł się i trącił woblera. Warto było czekać, jest kontakt. Jeszcze raz woblerem i nic. Pomyślałem o sytuacji z zeszłego roku, kiedy jeden taki drażniony woblerem pstrąg w obrotówkę strzelił bez pudła. Tym razem do agrafki przypiąłem wahadełko. Poleciało, opada i... nic, co jest ? Trzy obroty korbką, wahadłówka wachlarzem wchodzi w dryf wtedy następuje delikatne przytrzymanie. Zacinam odruchowo, trochę emocji, trochę chlapania - nooo rachunki wyrównane. Ryba silna, ale na brzegu okazuje się nieco mniejsza niż myślałem. Uwielbiam to, nie o wymiar tej ryby tutaj chodziło, tylko o to kto będzie sprytniejszy. Nie zauważyłem nawet kiedy dzień się skończył. Na bazie grill już płonie, Panowie witają mnie piwem. Są opowieści bo znów u każdy gdzieś, coś. Wojtkowi jakiś zbój zabrał muchę, miejscowi pod mostem widzieli 70taka i tak płyną historię, które nakręcają ambicje na kolejne dni
Ranek jak wcześniejsze, chłodno ale słonecznie. Idę na samą górę odcinka do Łebienia. Pod mostem kolejowym niesamowite widowisko. Odkładam wędkę i oglądam lipieniowe gody. Jakież tu są lipienia – olbrzymie. Po tym co zobaczyłem jakby bardziej mi się chce, no i tak mijają trzy godziny. Ryby dziś reagują słabo. Streamer pływa, sarny biegają, ptaki ćwierkają no pięknie, tylko jakby już czas... powoli czas by zaczepić coś co trochę śmielej wygnie kija. I przeróżne próby się odbywają - muchowe i spiningowe. Indywidualne podchody i grupowe. Na kolanach i za drzewa, nie ma miękkiej gry, ale pożądanego efektu też nie widać. Ostatni dzień taki na luzie, trzy tury po trzy godziny rozdzielane obfitym deszczem. Na luz wrzuciły też ryby, tylko na wieczornej turze Arek daje popis. Zabierzcie mu kija, zawstydza nas i tak do zmroku, do końca koncert Świeżaka trwa.
Może i kije nie pękały, kołowrotki nie warczały . Lekcja pokory, szacunku a może nie ? Może przesadzam, może połapałem świetnie, tylko znów chciałem być mistrzem świata? Do zobaczenia za rok... .
Tekst/Foto: Kamil Mazur
przeczytaj więcej o:
pstrągi, lipienie Norwegia
jak łowic na woblery
jak łowić szczupaki
pstrąg potokowy - jak łowić
zobacz też:
woblery na pstrąga,
wahadłówki na pstrąga
jigi na pstrąga
obrotówki
przynęty spinningowe